fbpx
Piotr Bogalecki czerwiec 2012

Świat jak słowo daję

Nie z powodu walorów brzmieniowych ani liczby proponowanych „tematów do odstąpienia” mówimy dziś o Krystynie Miłobędzkiej jako o jednym z najważniejszych poetyckich głosów współczesności. Powodem jest szczególna konfiguracja cierpliwości, pokory i wrażliwości, która pozwoliła jej osiągnąć wyjątkową głębię i intensywność poetyckiego widzenia świata.

Artykuł z numeru

Jak pamiętamy o Żydach?

Jak pamiętamy o Żydach?

„W imię ojca mnie i syna”

Pawlikowska-Jasnorzewska, Poświatowska, Baczyński, Świetlicki, Pióro, Maj… Niektórzy poeci mają szczęście do nazwisk w szczególny sposób odsłaniających osobliwość ich poetyckiego rzemiosła i odzwierciedlających autorski stosunek do świata. Wielu innych próbuje radzić sobie na własną rękę, stąd wielokrotnie już opisywany fenomen pseudonimu literackiego, mogącego pełnić również – jak w niezapomnianych kalamburach Tuwima i Gałczyńskiego czy słynnych heteronimach portugalskiego poety Fernanda Pessoi – niebagatelne funkcje artystyczne . Tak czy inaczej, o tym, że w literaturze forma autorskiej sygnatury posiada status szczególny, zaświadcza szereg interesujących, całościowych interpretacji wychodzących od imienia własnego, wśród których prym wiedzie słynne Sygnowane Ponge (Signéponge) Jacques’a Derridy. Uznając imię i nazwisko poety Francisa Ponge’a „za swoją regułę, regułę dla nas wszystkich”, Derrida wskazuje na konieczność „poddania się temu, czego [imię poety] nas nauczy”, zwrócenia się ku „pracy, która toczy się w samym jego imieniu” .

Obchodząca właśnie swoje osiemdziesiąte urodziny Krystyna Miłobędzka nie musi uciekać się pod obronę pseudonimu. Słowo „Miłobędzka” nie jest bowiem jedynie pięknym, staropolskim nazwiskiem, którego klarowna budowa nie może stanowić wyzwania dla onomastów. Jestem przekonany, że jest ono równocześnie wskazówką interpretacyjną, pozwalającą lepiej zrozumieć dzieło tej, przez długie lata sytuującej się na marginesach życia literackiego, a dziś nader słuszne docenionej, fascynującej poetki. Czego uczy nas „Miłobędzka”? Tyleż bycia miłym, co „miłobędącym”. I nie chodzi tu bynajmniej o błogi stan samozadowolenia, jaki przyzwyczailiśmy się określać tym niewiele dziś już mówiącym określeniem. Przeciwnie, nieusuwalną składową „miłobycia” okazuje się dynamiczność – sygnalizowana przez formant „-będzka” i przywołująca imiesłów „będąca”; warto pamiętać, że jednemu ze swoich tomów, stanowiącemu największą bodaj apoteozę ruchu we współczesnej polskiej poezji, nadała Miłobędzka tytuł Imiesłowy (2000). Co ciekawe, według etymologa Andrzeja Bańkowskiego, także i wykorzystywany często do tworzenia imion przymiotnik „miły” stanowi imiesłów – miałby pochodzić on od czasownika „mijać” i oznaczać „takiego, jakiego można minąć (spokojnie), przejść obok, nie dobywając broni, by go zabić” – a więc kogoś godnego litości lub szacunku. Odpowiada to ogólnosłowiańskiemu znaczeniu odprzymiotnikowego rzeczownika „miłość”, oznaczającego niegdyś przede wszystkim litość i łaskę. A zatem ten, kto egzystuje miło(śnie), „miłobędący”, to nade wszystko ktoś, kto mijając świat, pielęgnuje w sobie postawę życzliwości. Jakkolwiek zatem egzotycznie brzmiałyby dziś starosłowiańskie konotacje militarne, odsyłające do niepokojącej wizji groźnego świata, w którym nader łatwo stracić życie, „miłobędący” byłby tym, dla którego świat nie jest wrogiem – tym, który zawiązuje z nim nieantagonistyczną, życzliwą, a nawet przyjacielską relację, zwłaszcza w szerokim sensie, jaki temu słowu nadali William Blake, amerykańscy transcendentaliści czy wspomniany już Derrida.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się