fbpx
Zbigniew Mikołejko grudzień 2012

Piknik na skraju Apokalipsy

Żerujemy jedynie w stosie odpadków, w resztkach rozmaitych fundamentalizmów i traktujemy nieświadomość, potknięcia, ograniczenia, parataksy, bezsensowność lub paradoksy jako podstawę wiary w potęgę nowego i w obietnice zmian. Taki to piknik, taka to kaleka apokaliptyczność – zawsze niepewna i zawsze przerażająca.

Artykuł z numeru

Czy wierzymy w koniec świata?

Czy wierzymy w koniec świata?

 

 Co nas bowiem przeklina? (Przeklina znaczy: oddala,

Bezradnych jak na lodowisku tańczące koszule…)

Ta prawda, co jest ciemna, lecz ziarnista jak stal,

Czy skrzydła

Z ptasich pęcherzy, rozpiętych na promykach?

(Stanisław Grochowiak, Ikar)

Znakiem naszego czasu coraz częściej i coraz brutalniej stają się apokalipsy bez Eschatonu. Tak jak Melancholia Larsa von Triera, urodziwy i straszny sen filmowy o końcu naszego świata, rozgrywający się „poza dobrem i złem”, bez nadziei i metanoi, bez poczucia grzechu i winy. I unieważniający wszelkie – takie odnoszę wrażenie – moralne wybory w imię postawy, którą Søren Kierkegaard rozpoznawał ongiś – mówiąc w uproszczeniu – jako postawę estetyczną, zasklepioną radykalnie w swych egocentrycznych pragnieniach, przeciwną życiu etycznemu, nastawionemu na bycie członkiem społeczności, świadomym swych ograniczeń i własnej skłonności do zła (co rodzi oczywiście doznanie winy). Uroda świata, niewątpliwa w tym posępnym obrazie, staje się więc coraz bardziej mroczna i złowroga nie dlatego tylko, że dni i godziny pęcznieją od bezgranicznej grozy, że coraz bardziej zaczynają nabrzmiewać nieuchronnym końcem Ziemi i ludzi. I że za chwilę wszystko przemieni się w pył śmierci unoszony w kosmicznym przeciągu. I zapanuje nicość. Lecz dlatego przede wszystkim, że ta nicość to ostatecznie ogołocona przez katastrofę materia, rozproszona, rozsiana w pustce bez dna, pozbawiona wszelkiej struktury, organizacji i znaczenia. Ale jednak materia. Absolutnie nieludzka, absolutnie zdesakralizowana, absolutnie bezsensowna. Trwająca jednak nadal – można się domyślać – jakby nic się nie zdarzyło poza pewnym aktem fizycznym, nieróżnym od innych podobnych aktów, jakich krocie w kosmosie.

Czas poronionych mesjaszy

To unieważnienie człowieczeństwa, życia i sensu jest też unieważnieniem boskości (nic w każdym razie o niej w tym filmie nie słychać, nic nie wróży i nie zapowiada jej obecności). Katastrofa dokonuje się więc poza objawieniem, jakie przywołuje przecież samo pojęcie apokalipsy. Ale bynajmniej nie poza apokaliptycznym obrazowaniem, znanym nie tylko z wizji żydowskich czy chrześcijańskich, ale i z przeróżnych scenariuszy nordyckiego mitu Ragnarök czy germańskiego Götterdämmerung – „zmierzchu bożyszcz”.

Z opowieści sakralnych pozostał tu więc jedynie sam spektakl. I lęk, który kładzie się lodowatym chłodem na sercach. Nie przypadkiem przecież w Melancholii znalazła się i ta mikroscena, w której bohaterka wchodzi do biblioteki, by usunąć pewne dzieła sztuki i wstawić nowe, m.in. Myśliwych na śniegu Pietera Bruegla Starszego, gdzie w istocie nieważne są postacie ludzkie – to właściwie tylko ciemne znaki na przejmującej bieli lub zielonkawym lodzie. Ważna natomiast jest sama zima jako metafora śmierci, zamrożenia i skostnienia wszelkiego życia.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się