fbpx
(fot. Rafał Komorowski, CC BY-SA 4.0)
Wojciech Jagielski luty 2007

Mistrz mojego rzemiosła

Kiedy po raz pierwszy spotkałem Ryszarda Kapuścińskiego miałem 29 lat i pracowałem w Dziale Zagranicznym Polskiej Agencji Prasowej. Pracowałem tam już trzeci rok i nie mogłem się nadziwić moim przełożonym, jak mogą nie dostrzegać tak wielkiego dziennikarskiego talentu. Nie wysyłali mnie jeszcze w świat. Ani na którąś z korespondenckich placówek w Afryce czy Azji, ani choćby w reporterskie wyprawy, które miały obfitować w dramatyczne wydarzenia, a mnie uczynić sławnym. Czas mijał, a sława i chwała nie nadchodziły.

Artykuł z numeru

Duchowy atlas świata

A dziennikarzem zostałem przecież tylko dlatego, że istniał Kapuściński. Zapisując się na dziennikarskie studia nie miałem pojęcia na czym polega ten zawód, a kończąc je byłem pewien jednego – mogę być wszystkim, tylko nie dziennikarzem. Chyba, że dziennikarzem takim jak Kapuściński. Podróżnikiem, odkrywcą, świadkiem historii i uczestnikiem przygód, człowiekiem żyjącym mocno, na krawędzi. Dlatego zgłosiłem się do PAP, gdzie kiedyś pracował.

Nigdy wcześniej go nie widziałem. Dziwiłem się, że on, najsławniejszy korespondent wojenny, nie występuje w ogóle w telewizji, choć powinien – jak wtedy sądziłem – występować w niej stale. Nic wszak nie było lepszym dowodem wielkości i wyjątkowości niż pokazywanie się na ekranie telewizora.

Wiedziałem natomiast, wszyscy to wiedzą, jak wygląda, albo powinien wyglądać wojenny korespondent. Twarz ogorzała od wichrów i słońca, lekki zarost, podkreślający zwiarowane tempo życia, ale także lekceważenie wobec trywialnych przyzwyczajeń zwyczajnych śmiertelników, na oczach ciemne okulary, niezależnie od pogody, wojskowa kurtka, albo zniszczona, ze skóry (nie mogłem się zdecydować), na nogach ciężkie kamasze. Wyraz twarzy nieco zagubiony. Frasunek, świadczący o dramatach, jakie widział i chłodne, mocne spojrzenie, dowodzące męstwa i wytrwałości. Koniecznie papierosy! Rothmansy, jakie paliłem (zostało mi to zresztą do dziś), wydawały mi się czymś szalenie podkreślającym moją oryginalność. Ba! Osobowość! Byłem gotów.

A dzień, gdy w działowym sekretariacie powiedziano mi, że dzwonił Kapuściński i pytał czy nazajutrz może się ze mną spotkać, utwierdził mnie w przekonaniu, że zmierzam właściwą drogą. Wróciłem właśnie z trzymiesięcznego, korespondenckiego stażu w ówczesnym Związku Radzieckim. Zachodziłem w głowę o czym Kapuściński będzie chciał ze mną rozmawiać? Czy będzie ciekaw mojej oceny sytuacji politycznej i moich prognoz w sprawie przyszłości ZSRR i komunizmu? A może będzie chciał porozmawiać o moich reportażach ze strajku górników na Syberii?

W niczym nie przypominał korespondenta wojennego. Ani strojem, ani wyglądem, spojrzeniem czy głosem. Najmniej zaś swoim zachowaniem. Nie był – a powinien – wyniosły, ani znużony, sterany życiem, ani małomówny. Nie wypytywał mnie też o przyszłość komunizmu, ani o strajki na Syberii lecz o ceny biletów w moskiewskim metrze, co można dostać w sklepach, i co ile kosztuje. Nie mogąc ochłonąć z wrażenia i zaskoczenia, odpowiadałem, że bilety kosztują 50 kopiejek, a w sklepach brakuje wszystkiego poza żółtym serem i zieloną pastą, nazywaną na etykietce kawiorem z kabaczków. Kapuściński słuchał tak uważnie, że po chwili czułem się, jakbym odsłaniał mu najbardziej skrywane sekrety imperium.

Mój wizerunek wojennego korespondenta, mój przyszły, własny wizerunek, legł z hukiem w gruzach. Ale pojąłem jedną z najważniejszych tajemnic dziennikarstwa, którą Kapuściński opanował jak chyba nikt inny. Umiejętność słuchania. Ale takiego słuchania, które sprawia, że opowiadający nie tylko czuje się wyjątkowy i ważny, ale tę swoją wyjątkowość rzeczywiście odkrywa i odczuwa.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się