fbpx
Krzysztof Jasiewicz marzec 2007

Jeszcze raz o lustracji

Sprawa arcybiskupa Wielgusa wiele rzeczy „załatwia”. Tworzy nie tylko najważniejszą cezurę współczesnego polskiego Kościoła. Przede wszystkim upada największy mit, iż osoba z najwyższych pięter hierarchii kościelnej jest osobą nieskazitelną, poza jakimkolwiek podejrzeniem, wobec której, nawet w myślach, nie wypada wyartykułować zarzutu nieuczciwości.

Artykuł z numeru

Porzuceni mistrzowie

Między niedoszłym do skutku ingresem arcybiskupa Stanisława Wielgusa w dniu 7 stycznia 2007 roku, a ujawnieniem 15 lutego w telewizyjnych „Wiadomościach” faktu zarejestrowania przez SB w 1975 roku obecnego przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski, ks. arcybiskupa Józefa Michalika jako tajnego współpracownika o pseudonimie „Zefir”, pojawiły się nowe zjawiska, które mogą niefortunnie rzutować na cały proces lustracyjny w Kościele i doprowadzić go do granic absurdu. Z drugiej strony, mogą też zapoczątkować korzystne zmiany, jak na przykład „ostudzenie” pomysłów reformatorów naszego, historycznego warsztatu, do którego z uporem usiłuje się dopisać obcą historii zasadę prawną „domniemania niewinności”, w praktyce oznaczającą zablokowanie badań historycznych w ogóle. O konsekwencjach takiego podejścia pisałem w poprzednim numerze „Znaku”.

Analiza enuncjacji prasowych i przebieg procesów lustracyjnych ostatnich lat pozwalają wyodrębnić – jako tło wspomnianych nowych zjawisk – cztery wyraźne tendencje. Po pierwsze, wszystkie osoby podejrzewane o współpracę z tajnymi służbami Peerelu – z wyjątkiem kilku przypadków, które można dosłownie policzyć na palcach ręki – niezależnie od zawartości własnych teczek konsekwentnie, od samego początku do jakiegoś nieokreślonego końca lub sądowego finału, odrzucały główny zarzut. Posługiwały się na ogół tymi samymi technikami obrony, mówiąc, że przedstawiana dokumentacja jest sfałszowana. Że jeśli nawet dochodziło do spotkań, to nie miały one charakteru konfidencjonalnego, lecz były wymuszone okolicznościami życiowymi, na przykład pełnieniem określonej funkcji, załatwianiem spraw urzędowych, staraniami o paszport itp. Że podczas tych spotkań nigdy nie padały słowa zawarte w okazywanych dokumentach; że są one dziełem wyobraźni esbeka (próbą ukrycia przez tegoż prawdziwego źródła wiedzy operacyjnej) i zmierzającym do skompromitowania „obwinionego” sposobem osaczania go w celu pozyskania do współpracy na poważnie. Że nie miało się świadomości, kim naprawdę jest nasz rozmówca, który notabene nadużył naszej przyjaźni, względnie okazaliśmy się być naiwnymi i „gadatliwymi” ludźmi, sprowokowanymi do szczerej rozmowy (o naszej pracy, kolegach, ich poglądach etc.) w szczególnej sytuacji towarzyskiej bądź zawodowej. Wreszcie – mowa tu zwłaszcza o osobach duchownych i przytaczanych w esbeckich aktach normatywnych – staliśmy się „agentem” bez naszej woli, wiedzy, nie dając jakichkolwiek powodów, aby oni w nas mogli dostrzec potencjalnego konfidenta.

Zwraca też uwagę fakt, iż zawsze gdy werdykt sądu lustracyjnego był po myśli oskarżonego, on sam mówił o zwycięstwie sprawiedliwości, gdy działo się odwrotnie, niezależnie od najbardziej miażdżących dowodów, wyrok odrzucano, wyśmiewając wszystko co dało się wyśmiać.

Drugą tendencją – i zdaję sobie sprawę z kontrowersyjności tego stwierdzenia – jest, niezależna od zmian ustrojowych, lojalność b. funkcjonariuszy SB wobec swoich ofiar. Nie słyszałem o przypadku, by powołani w charakterze świadka obciążali swoich dawnych „agentów”. W najgorszym razie zasłaniają się brakiem pamięci, ale przeważnie składają zeznania na ich korzyść, zachowując się w taki sposób, by wypaść w tej roli przekonująco i współbrzmieć z linią obrony obwinionego.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się