fbpx
Krzysztof Dorosz lipiec-sierpień 2007

Śliwka w cieście

Jankę Katz poznałem na początku lat dziewięćdziesiątych. Prowadziłem wtedy na antenie Polskiej Sekcji BBC magazyn kulturalny i poszukiwałem współpracowników. Ponieważ chciałem prezentować słuchaczom szeroką europejską panoramę kulturalną, zależało mi na ludziach dobrze osadzonych w swoich krajach, zdolnych do tworzenia ciekawych i wnikliwych opowieści o wydarzeniach i zjawiskach zachodzących w sferze jak najszerzej rozumianej kultury.

Artykuł z numeru

Literatura i moralność. Czy powieści uczą, jak żyć?

Szukałem – ma się rozumieć – osób wrażliwych, inteligentnych, dobrze władających piórem. Ktoś ze znajomych wskazał mi Jankę. Nie była mi zupełnie obca, na łamach paryskiej „Kultury” czytywałem jej żywo i z pazurem pisane recenzje książkowe. Zadzwoniłem więc do niej, do Kopenhagi, wyłuszczyłem, na czym mi zależy, i umówiliśmy się na pierwsze telefoniczne nagranie. Tak zaczęła się nasza przyjaźń, zrazu tylko telefoniczna. Musiało minąć dobrych kilka lat, w czasie których niejeden tekst zapisaliśmy na taśmie magnetofonowej, nim pojechałem do Kopenhagi. Na lotnisku czekała na mnie Janka. Pierwszych lodów nie trzeba było przełamywać; znaliśmy się przecież już dobrze, a nawet bardzo dobrze, ponieważ koncentrując się na głosie rozmówcy, musimy z samego dźwięku wydobywać to, co najważniejsze; byliśmy już po imieniu.

Nasze trzydniowe rozmowy toczyły się wartko. Mówiliśmy o literaturze i kulturze, o poezji i prozie, o polityce i historii, o ciekawych ludziach i wspólnych znajomych. Załamywaliśmy ręce nad duchowym spustoszeniem wyrządzonym przez komunizm, wymienialiśmy uwagi na temat bezbrzeżnej głupoty europejskiego lewactwa, biadaliśmy nad losem „dobrych dzieci”, które troszczyły się o ciemiężonych i wyzyskiwanych. Pełne patosu, idealizmu i dobrej woli, stawały się „użytecznymi idiotami” i poputczikami profesjonalnych rewolucjonistów. W tle tych rozmów pojawiał się Dziennik pisany nocą Herlinga-Grudzińskiego, ostre, a nawet bezlitosne sądy pisarza, który nie był w stanie darować naiwności, z jaką wielu zachodnich intelektualistów, a nawet polityków traktowało komunizm. Ale Janka nie lubiła Herlinga. Ceniła i szanowała go jako pisarza, często się z nim zgadzała, ale miała go za człowieka nazbyt zapatrzonego w siebie i w swoją literacką wielkość. Opowiadała mi nawet, że się na nią obraził, kiedy zirytowana powiedziała mu jakąś złośliwość.

Rozmawialiśmy również o Żydach. Dla Janki żydowskość to nie tylko własna tożsamość, to tajemniczy los, który jak cierń tkwi w duszy i nigdy nie daje spokoju. O tym losie, splecionym jak gruby warkocz z wątków polskich i duńskich, z katolickich i komunistycznych, z pamięci i zapomnienia, opowiada jej książka zatytułowana Moje życie barbarzyńcy. To opowieść o dzieciństwie, w którym tragiczne i niezrozumiałe dla dziecka wojenne losy Żydów łączą się z równie niepojętymi obrazami polskich partyzantów i z magiczną miłością do Najświętszej Panienki. Ojciec Janki zginął w obozie w Płaszowie pod Krakowem, zastrzelony z zimną krwią przez komendanta Amona Goetha, który został po wojnie skazany i stracony. Matka przeszła przez kilka obozów hitlerowskich, ale przeżyła, inni członkowie rodziny nie mieli takiego szczęścia. Siostra matki i jej mąż uciekła do Lwowa, a po wkroczeniu Niemców ukrywali się w bunkrze. Kiedy bunkier został otoczony, mąż ciotki imieniem Wilek zastrzelił najpierw ją, a potem siebie. Jankę oddano do polskiej rodziny na wieś pod Krakowem. Przyjęta została za pieniądze, ale niewykluczone, że jej opiekun chciał mieć na przechowaniu żydowskie dziecko jako alibi, ponieważ nie miał czystego sumienia. Owszem, pomagał Żydom w ucieczce do Rumunii, ale prawdopodobnie pracował również dla Niemców. I być może sam z pochodzenia był Żydem.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się