fbpx
Piotr Kłodkowski wrzesień 2007

Nepalski dylemat

Ludowe rewolucje, obalające cesarza bądź króla, miały swoje kolejne fazy w wojnach domowych, dyktaturach i seriach krwawych prześladowań, jak w wypadku Etiopii, albo kończyły się najbardziej spektakularnym w drugiej połowie XX wieku ludobójstwem, jak w wypadku Kambodży. W obydwóch państwach używano podobnych haseł o sprawiedliwości i równości, potępiano reakcję i imperializm. Podobnie dzieje się obecnie w Nepalu.

Artykuł z numeru

Milczenie świata. Mass media wobec ludobójstwa

W nepalskiej Dolinie Świętych Miast, na murach doskonale wycezylowanych świątyń hinduistycznych, wiszą kolorowe plakaty. Świątyń jest mnóstwo, i to zarówno w samym Kathmandu, jak i w sąsiednich Patanie i Bhaktapurze. Do tego jeszcze trzeba doliczyć dziesiątki, a może i setki świątyń i kapliczek w pobliskich miasteczkach i wioskach. Liczba plakatów jest chyba jednak większa. Bo chociaż część świątyń oszczędzono, na murach innych powieszono plakatów co najmniej kilka, i to tak, żeby widoczne były z każdej strony budynku. Symbole na plakacie są międzynarodowe, niemające do tego żadnego związku z koncepcją hinduistycznego panteonu ani z historią o boskiej małpie Hanumanie, ani z przypowieścią o księciu Ramie czy boskim pasterzu Krysznie. Na plakatach są po prostu sierp i młot. Najczęściej (i to zgodnie z zupełnie inną tradycją, z zupełnie innego kraju) w kolorze żółtym, który uderza dobrze znanym kontrastem z czerwonym tłem. Dużo rzadziej pojawia się twarz towarzysza Praczandy, wodza maoistycznej rewolucji jawiącej się postronnym obserwatorom jako niezwykły anachronizm początku XXI wieku.

Widoczny przymusowy związek symbolicznego plakatu ze świątynią jest za to absolutnie bezprecedensowym coincidentia oppositorum, o którym nie wspominał Mircea Eliade w swoich dziełach o historii religii. Oczywiście tak do końca nie wiadomo, czy maoistowski sierp i młot wiszący na hinduistycznej świątyni to symbol rewolucyjnego zwycięstwa nad tradycją hinduizmu i zapowiedź jakiejś nowej (a raczej całkiem starej i całkowicie zużytej) ideologii, która miałaby zastąpić dotychczasową wiarę w inkarnację bogów Wisznu i Siwy. A może raczej – w myśl globalnej i bliżej niedookreślonej wizji postmodernizmu – to symbol jakiejś przyszłej unii rewolucyjno-religijnej, o której do tej pory świat nie słyszał? Słowem: połączenie starej, ponadtysiącletniej tradycji, pełnej ludowych podań, ale i też wysublimowanej filozofii, z ideami uwspółcześnionego maoizmu w wersji nepalskiej, będącego przy tym jakąś obietnicą ziemskiego raju, kuszącą i przyciągającą tych, którzy wierzą w niezbyt sprawiedliwy, ich zdaniem, dogmat o reinkarnacji.

Interpretacji tej ideowej unii może być bardzo wiele, zresztą prawdopodobnie chodzi też o to, by pewnych kwestii ostatecznie nie wyjaśniać, nie przekonywać bardzo szczegółowo, że ma być tylko tak, a nie zupełnie inaczej. Lepiej zostawić niektóre obietnice w cieniu niedomówienia, niesprecyzowania. Niech każdy potencjalny wyborca i zwolennik ideologii sam sobie dopowie i doprecyzuje. Historia – ulubione słowo ideologów pojmujących ją często jako własne działanie – potrafi przecież wszystko odpowiednio poukładać, żeby wyszło tak, jak być powinno, czyli według planów głośno nieprzedstawianych i omawianych w niewielkim gronie. Zresztą pojęcia „sprawiedliwości”, „tradycji”, „demokracji” są nierzadko wykonane z rozciągliwej gumy ideowej i można ich do woli używać, co zresztą dzieje się w zupełnie innych krajach, i na zupełnie innych kontynentach. Konsekwencją owej rozciągliwości ideowej może być (rzadziej) jakaś tymczasowa stabilizacja, a następnie sensowny postęp, albo też (niestety częściej) jakaś forma autorytaryzmu, dyktatury, a nawet ludobójstwa. W Nepalu konsekwencje dalszej i bliższej historii – na razie – stoją pod ogromnym znakiem zapytania.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się