fbpx
Małgorzata Szczurek grudzień 2007

Dlaczego czytam Coetzee’ego?

Coetzee jest mi do życia koniecznie potrzebny. Niewielu znam pisarzy, których proza ma taką siłę rażenia: wywołuje dreszcze, przenika do krwi, uzależnia. Chwyta za gardło, paraliżuje, pozostawia na zawsze jakiś niewidzialny osad. Lektura Coetzee’ego to dojmujące przeżycie, które sprawia, że stajemy się ludźmi.

Artykuł z numeru

J. M. Coetzee w świecie bez łaski

 

Pytanie postawione w tytule równie dobrze mogłoby brzmieć: dlaczego oddycham, jem i śpię? Coetzee jest mi do życia koniecznie potrzebny. Niewielu znam pisarzy, których proza ma taką siłę rażenia: wywołuje dreszcze, przenika do krwi, uzależnia. Chwyta za gardło, paraliżuje, pozostawia na zawsze jakiś niewidzialny osad. Pisząc o Coetzee’em, nieprzypadkowo używam określeń raczej fizjologicznych niż filologicznych. Wszak, jak powiadał Cioran, każde doświadczenie metafizyczne wyraża się w terminach fizjologii. Lektura Coetzee’ego to dojmujące przeżycie, które sprawia, że stajemy się ludźmi. Skażeni Coetzee’em wyraźniej dostrzegamy  skazę  –  w świecie i w nas samych.

Skaza, hańba, wina – pojęcia te powracają w kontekście każdej jego powieści. Podobnie jak: pokuta, odkupienie, zadośćuczynienie. Jest swoistym paradoksem – i to nie jedynym, o jakim będzie tu mowa – że pojęcia, na których zasadzała się nasza kultura, ale które współcześnie znalazły się na jej obrzeżach (tak, jak znalazła się na nich religia), są jej przywracane przez postmodernistę i agnostyka. W powieściach Coetzee’ego na nowo nabierają powagi i gatunkowego ciężaru, znów  mają   sens. Myślę, że jeśli coś u Coetzee’ego poraża, szokuje albo irytuje, to wbrew pozorom nie okrucieństwo lub bezwzględny ton jego prozy, a raczej te właśnie pojęcia, które wyrzuciliśmy z naszego słownika, których wolelibyśmy nie pamiętać. Jak on ma czelność tak do nas mówić! Jak śmie używać takich słów! Oburzeni, jak zwykle sięgamy do zestawu wygodnych etykietek i nieomylnie wybieramy tę z napisem: moralista. Ostatni Mohikanin świata prawdziwych wartości.

Ha! I tu Coetzee chwyta nas w pułapkę. Bo choć w bezkompromisowy sposób stawia problem dobra i zła, winy i odkupienia, nie kwapi się, aby wskazać możliwe rozwiązania. Mimo że świat jego powieści naznaczony jest ostrymi pojęciami, próżno szukać tam jednoznacznych wartości, klarownego podziału na to, co dobre i to, co złe. Wszystkie kolory są złamane, linie proste wygięte w łuki, jedne uczucia podszyte innymi. Każdy jest jednocześnie dobry i zły, czysty i zbrukany. Każdy nosi w sobie skazę, a racje stoją po wielu stronach. Wszyscy są zranieni i wszyscy ranią. Nie ma od tego ucieczki. Powieści Coetzee’ego wyprowadzają nas z egzystencjalnej równowagi i każą przejść przez piekło odrzucenia, upokorzenia, utraty. Nie przez czyściec, lecz piekło, bo choć mają one siłę antycznych tragedii, ich lektura nie przynosi oczyszczenia. Litość – tak, trwoga – tak, katharsis – nie. Nie ma rozwiązania problemu dobra i zła, nie ma ucieczki przed bólem, hańbą, rozpaczą. Jest bez-nadziejne poszukiwanie bliskości i zrozumienia. Jedyne, co pozostaje, to podjęcie wysiłku współczucia, współodczuwania.

Motyw współuczestnictwa i empatii często powraca na kartach najbardziej autotematycznej z książek Coetzee’ego, Elizabeth Costello. „Powieść powinna być jak siekiera, która rozbija zamarznięte morze w naszej piersi”- pisał Kafka, jeden z patronów tej i wszystkich innych powieści autora Hańby. Coetzee wystawia nas na cierpienie, ból i upokorzenie swoich bohaterów, ponieważ wierzy w sprawczą moc literatury, wierzy, że może nas swoją  literaturą odmienić. Odświeżyć naszą wrażliwość, uczulić na zło. Jest w tym dążeniu bezwzględny i zarazem subtelny. Subtelny – jak tylko subtelny może być świat idei, a bezwzględny – jak bezwzględna jest prawda o rozkładzie ciała, zapachu jego wydzielin, konsystencji krwi. Choć bohaterami książek czyni niemal zawsze ludzi starych, osamotnionych, nieszczęśliwych, do których pasuje inna modna etykietka: „wykluczeni”, udaje mu się wykroczyć poza prosty podział na inside- i outsiderów. Kiedy mocniejszy snop światła pada na którąś z drugoplanowych postaci, natychmiast okazuje się, że i ona nosi w sobie rysę, że jest naznaczona wewnętrzną sprzecznością, która uniemożliwia jej bezbolesną egzystencję w obrębie jakiegoś społecznego systemu. Coetzee uniwersalizuje  swoich bohaterów do tego stopnia, że każdy z nas odnajduje w nich  ślady swojego ja.  I ty jesteś konsulem, i ty jesteś Fiodorem Aleksandrowiczem, i ty będziesz żebrał o miłość, i ty możesz stać się kiedyś pustą lalką, wewnątrz której będzie siedział krab i „oślepiony strumieniem światła” będzie „oblizywał wargi” (Wiek żelaza) – zdaje się mówić Coetzee. Samoświadomość tych postaci, ich dystans wobec samych siebie, wprawiają nas w zakłopotanie, ale jednocześnie stanowią ścieżkę dostępu do ich wewnętrznego życia. To poszerza zakres naszego współuczestnictwa w ich dramacie.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się