fbpx
Aleksander Hall grudzień 2007

Powyborcze refleksje

Jedna z moich największych pretensji do polityki PiS, a zwłaszcza do jego lidera, dotyczyła rozrywania wspólnoty narodowej, przeciwstawiania jednych grup Polaków innym. Obowiązkiem obozu zwycięzców tych wyborów jest próba naprawienia tej szkody, co wymaga szacunku dla milionów Polaków, którzy zaufali PiS.

Artykuł z numeru

J. M. Coetzee w świecie bez łaski

Od momentu, w którym Sejm podjął decyzję o samorozwiązaniu, czułem, iż czekają nas najważniejsze wybory od tych pamiętnych i przełomowych z czerwca 1989 roku. Widocznie wielu Polaków miało poczucie wielkiego znaczenia tej elekcji, skoro stawili się przy urnach wyborczych najliczniej ze wszystkich wyborów parlamentarnych w III Rzeczpospolitej. Wynosząca ponad 53 procent frekwencja wyborcza jest powodem do satysfakcji – zwłaszcza gdy porównać ją z rekordowo niską sprzed dwóch lat, kiedy to w wyborach do Sejmu i Senatu głosowało zaledwie nieco ponad 40 procent Polaków. Nasza satysfakcja w żaden sposób nie powinna zamieniać się w euforię. W dalszym ciągu pozostajemy krajem o niskiej frekwencji wyborczej. We Francji, której życie polityczne obserwuję ze szczególną uwagą, uczestnictwo w wyborach do Zgromadzenia Narodowego niewiele przekraczające połowę uprawnionych do głosowania uznano by za bezprzykładny objaw upadku ducha obywatelskiego i dowód głębokiego kryzysu Republiki.

Dlaczego te wybory były takie ważne? W istocie były one plebiscytem dotyczącym oceny rządów PiS, a zwłaszcza okresu, który rozpoczął się w lipcu 2006 roku, gdy ster rządu z rąk Kazimierza Marcinkiewicza przejął Jarosław Kaczyński. Jego ostra, a nawet brutalna retoryka polityczna dzieląca Polaków na tych, którzy rzekomo mieli zachować wierność solidarnościowemu dziedzictwu – i na tych, którzy – według słów premiera – przeszli na pozycje, które niegdyś zajmowało ZOMO; przeciwstawiająca Polskę „łże-elit” i „układu” Polsce „zwykłych ludzi” wykopała podziały między Polakami. Wydawały mi się one najgłębsze od czasów wielkich przemian z lat 1989-1990.

Rozstrzygaliśmy przy urnach wyborczych przynajmniej trzy kwestie o kapitalnym znaczeniu dla przyszłości Polski. Pierwsza dotyczyła koncepcji państwa. Mieliśmy wybór pomiędzy państwem scentralizowanym, w którym coraz większa władza miała koncentrować się w jednym miejscu: w centrum władzy wykonawczej. Zarazem państwo to, uznając korupcję za najważniejsze schorzenie polskiego życia publicznego, zamierzało w coraz większym stopniu roztaczać kontrolę nad swymi obywatelami. Z drugiej strony przedstawiano nam wizję państwa starającego się raczej wyzwalać energię i aktywność obywateli, respektować Monteskiuszowski trójpodział władzy i szanować uprawnienia samorządów terytorialnych.

Drugi spór dotyczył wizji polityki zagranicznej. Czy Polska, budując swą formalnie mocną pozycję w instytucjach Unii Europejskiej, występując w obronie narodowej godności, ma powodować napięcia w stosunkach z głównymi unijnymi partnerami, a zwłaszcza z Niemcami, czy też powrócić do polityki realizowania polskiego interesu narodowego we współpracy i w dialogu z głównymi stolicami państw Unii i z Brukselą? Odwrót od tej drugiej polityki nastąpił wraz z odejściem Stefana Mellera ze stanowiska ministra spraw zagranicznych i Kazimierza Marcinkiewicza z urzędu premiera.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się