fbpx
Jan Michalski styczeń 2008

Jak oglądałem wystawę Caspara Davida Friedricha

W styczniu wybrałem się do Hamburga na wystawę Caspara Davida Friedricha. Od dawna, z powodów zawodowych, chciałem zobaczyć duży zbiór obrazów tego niemieckiego pejzażysty romantycznego, i oto nadarzyła się okazja – wielka retrospektywa w hamburskiej Kunsthalle.

Artykuł z numeru

Czy Pan Bóg sprowadza deszcz?

Do Hamburga pojechaliśmy pociągiem – ja i Klementynka, rezolutna, ośmioletnia osoba. Pociągiem podróżuje się wygodniej niż autem po autostradzie i można zjeść śniadanie w restauracji. Aby dobrze wykorzystać czas, postanowiłem, że będziemy na miejscu dziesięć minut przed otwarciem wystawy. Dlatego prosto z dworca, o godzinie 9.45, udaliśmy się pod gmach Kunsthalle.

Siąpił zimny deszczyk. Stanęliśmy na końcu kolejki, która wiła się na schodach i kończyła na chodniku. Stało w niej z dwieście osób – wysokich, szpakowatych, eleganckich mieszczan w wieku zaawansowanym, którzy tak samo jak my byli punktualni i przewidujący. Odruchowo spojrzałem na zegarek – czekania było z pół godziny, a pociąg powrotny do Berlina mieliśmy o 12.40. Na szczęście zza rogu wybiegł ochroniarz i krzyknął, że otwarto boczne wejście. Pognaliśmy ku niemu razem z gromadą kolejkowiczów, oddaliśmy płaszcze do szatni i po chwili wspinaliśmy się schodami na piętro.

Było tam już trochę ludzi. Przed pierwszym eksponatem – małym obrazkiem, który przedstawiał pracownię Friedricha – stała kilkunastoosobowa grupa. Pod portretem wielkiego malarza stała grupa druga, mniejsza. Przewodnicy wzięli się do roboty. Głośno objaśniali dzieła, odpowiadali na pytania i komentarze. Żartowano i wydawano okrzyki podziwu. Żeby nie tracić czasu, odpuściliśmy obrazy, przed które nie można się było dopchać. Obiecałem Klementynce, że obejrzymy je później.

Niektórzy widzowie chodzili ze słuchawkami na uszach, kiwając do siebie głowami –  Klementynka pokazała mi ich w milczeniu palcem. Inni rozmawiali przez komórki, dzieląc się wrażeniami z bliskimi, których zabrakło na wystawie. Choć na ogół posuwano się naprzód w skupieniu, gwar narastał. Przybywały wycieczki szkolne i uczniowie rozchodzili się po salach nawoływani przez nauczycieli. Do powolnego rytmu przechadzki hamburskich emerytów doszedł inny rytm – żywiołowa bieganina i nerwowe hopsanie młodzieży. Tłum gęstniał. Przed arcydziełami Friedricha musiałem Klementynkę podnosić, aby mogła coś dojrzeć ponad głowami widzów. Peszyło ją to chyba, bo próbowała się wyswobodzić i kopnęła mnie w kolano. Kiedy wspomniałem o powrocie do pierwszych sal, ścisnęła mi rękę. Faktycznie, pchanie się pod prąd wymagało samozaparcia, zrezygnowaliśmy więc z tego pomysłu.

Od czasu do czasu dzieliłem się z Klementynką spostrzeżeniami – starałem się wtedy przekrzyczeć gwar, nachylając się wprost do jej ucha. Gdy tkwiłem w tej niewygodnej pozycji, napierano na mnie i przesuwano do następnego eksponatu. Aby wrócić do tego, który nas zainteresował, musieliśmy jeszcze raz okrążać salę. Mimo to byłem zadowolony. Pokazywałem mojej córce kruki, groby i cmentarze w świetle księżyca, wioski rybackie i szkielety okrętów, zamglone góry i ruiny klasztorów, wędrowców otulonych płaszczami, ciemną tęczę i gotycką latarnię. Wszystko to, co przed dwustu laty chwytało za serca dobrych, niemieckich mieszczan i co mnie też chwyta, ponieważ i ja mam coś z Niemca oraz romantyka.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się