Niemal ćwierć wieku temu jeden z najwybitniejszych polskich biblistów, śp. ks. Julian Warzecha, napisał te słowa: „Wielu ludzi, którzy zabrali się do czytania Pisma św., przeżyło swoiste rozczarowanie; po krótkiej fascynacji niektórymi tekstami lub osobami napotkali różnorakie trudności, które ich zniechęciły do dalszej lektury. Odłożyli więc Księgę, która – paradoksalnie – zamiast budować, nierzadko ich gorszy”[1].
Nic nie straciły one na aktualności, a raczej wprost przeciwnie – stały się jeszcze bardziej wymowne, zwłaszcza wobec nasilających się ostatnio, nie tylko w Polsce, przejawów manipulacji słowem biblijnym. Traktowanie Pisma św., a przynajmniej wybranych z niego cytatów, jako oręża w wojnie ideologicznej bywa gorszące i skutecznie odstrasza od budowania z tą Księgą głębszej relacji[2]. Często przeze mnie przywoływane, na poły tylko żartobliwe stwierdzenie Northropa Frye’a, iż we współczesnej kulturze europejskiej autorytet Biblii przypomina (czysto nominalną) pozycję cesarza Japonii w okresie szogunatu, w swej prawdziwości bardziej dziś rani, niż wywołuje uśmiech.
Książka wybitnej filozofki żydowskiego pochodzenia Heleny Eilstein Biblia w ręku ateisty, w której określa się Stary Testament ksenofobicznym wytworem „okrutników” i „kłamców” oraz przejawem prymitywizmu moralnego, jest przejmująca i powinna prowokować do poważnej, merytorycznej dyskusji.
Jej autorka mierzyła się z Biblią wielokrotnie (choć przede wszystkim w przekładach), co więcej – podejmowała przez lata trud jej pogłębionej lektury, zakończonej jednak rozgoryczeniem… Jakże to jednak inna postawa niż wywołujące u nas jakiś czas temu ekscytację skandalizująca wypowiedź Dody o autorach Pismach św. jako pisarzach „naprutych winem i palących jakieś zioła” czy zachowanie Nergala, targającego publicznie karty Biblii, rodzące jedynie smutek i zamyślenie. Mówię tu nie tyle o zgorszeniu, ile o ignorancji. Czy pani Dorota Rabczewska lub pan Adam Darski przeczytali kiedykolwiek naprawdę uważnie i ze świadomością kontekstu historyczno-kulturowego, uwarunkowań literackich, specyfiki językowych niuansów oraz retorycznego wydźwięku tekstu bodaj jedną księgę biblijną? Wątpię. Pod tym właśnie względem w Polsce A.D. 2020 sytuacja medialnie jawi się jeszcze boleśniej, tym bardziej że antyewangeliczne przesłania padają niestety również ze strony części biskupów i księży, od których oczekiwalibyśmy przynajmniej rudymentarnej wiedzy na temat biblijnej hermeneutyki.
Mimo że polska biblistyka przeżywa od kilkunastu lat rozkwit i coraz częściej można dostrzec kolejne próby dialogu nad przekładami Starego i Nowego Testamentu, powstają inspirujące, egzegetyczne i monograficzne rozprawy[3], to łatwo zauważyć, że pewne kwestie, m.in. obecność w księgach biblijnych słów ze sfery erotyki lub określeń wulgarnych, jak również problemy humoru i ironii, nierzadko spotykanych w Piśmie św., wciąż podlegają – nawet w eksperckich pracach – niemalże tabuizacji. Chciałbym poświęcić tym dwom dość arbitralnie wybranym przeze mnie zagadnieniom trochę uwagi.