fbpx
Józefa Hennelowa listopad 2019

Coraz bliżej albo coraz mniej

Jest jesień wspominania tragicznych wydarzeń. Jest także poczucie obowiązku i głębokiej wdzięczności dla ludzi kiedyś heroicznych do ostatnich granic. Tak łatwo zapomnieć o wszystkim, czym nas obdarowali

Artykuł z numeru

Harari. Czy możemy mu zaufać?

Harari. Czy możemy mu zaufać?

1 października 2019 r.

Heroiczność jego życia i śmierci wymaga wysiłku wyobraźni. Dlaczego, skoro tyle setek i setek tysięcy ludzi przeszło tak jak on przez łagry, więzienia i zsyłki w Związku Radzieckim? Wspólną z nimi miał martyrologię: przeszło 13-letnią, w kilku ratach. Ale ciąg dalszy był już inny: oni wracali z zesłań, on nie tylko pozostał dobrowolnie, po roku 1956 przyjmując paszport radziecki, ale później odrzucał zarówno sugestie władz, dla których jego wyjazd z ZSRR byłby upragnionym zakończeniem tak niepożądanej działalności kapłańskiej, jak zaproszenia przyjaciół w Polsce, do której trzykrotnie w ostatnich latach życia mógł jeździć ratować zdrowie i odpoczywać w nieporównanie bardziej ludzkich warunkach. Swoje miejsce do końca widział tam – w Kazachstanie radzieckim i w wielu odwiedzanych przez siebie miejscowościach rozrzuconych na obszarach potwornego państwa, gdzie żyli ludzie potrzebujący Boga. „Jeszcze wam posłużę” – mówił, wracając do nich. „Grób kapłana także apostołuje” – odpowiadał zatrzymującym go w kraju na kilka miesięcy przed śmiercią. W rozproszonych dokumentach związanych z jego postacią zachowała się dramatyczna korespondencja: list brata, Zygmunta Bukowińskiego, do prymasa Wyszyńskiego, pisany zaraz po październiku ‘56 i błagający Prymasa o przekonanie ks. Władysława, żeby wracał, tak jak wszyscy byli zesłańcy polscy, bo coraz mniej będzie tam potrzebny, a w Polsce tak bardzo. Prymas odpisał, by samemu księdzu pozostawić decyzję: „(…) opuścić ludzi, a więc skazać ich na brak Eucharystii, Spowiedzi św., sakramentu Chrztu św. – to rzecz straszna. Nawet mało gorliwy kapłan decyduje się na to z trudem, a co dopiero tak wspaniały człowiek (…)”.

Ale właśnie ta decyzja i tych 18 lat duszpasterzowania już w charakterze obywatela ZSRR (przerwanych jeszcze trzema latami więzienia i zesłania), bez zgody władz, w ciągłych szykanach, groźbach, z których nic sobie nie robił, w improwizacji, kiedy mszę odprawiał nocą i nocą chrzcił, a noclegi coraz to zmieniał, bo tylko tak ludzie mogli uniknąć represji za to, że pozwalają mu pełnić kapłańskie czynności we własnych mieszkaniach – te lata zacierają się w pamięci, ponieważ i on sam, i ci, dla których tak się trudził aż po śmierć, nie byli skłonni nad niczym się rozwodzić. A już zwłaszcza nad poniewierką, jakiej musiał doznawać nawet wtedy, gdy (jak w obozach) już nie było katów. Była za to nędza (zarabiał m.in. jako stróż nocny), surowość życia, jego prowizorka, przy której nasze polskie ówczesne warunki i możliwości przedstawiały się jako komfort i luksus. Lekarze, pod których opiekę dostawał się w krótkich miesiącach pobytów w Polsce, musieli łamać ręce nad jego kondycją. Sama pamiętam go z wizyty w „Tygodniku” – na nogach miał po prostu kapcie; nie domyśliłam się, że nogi byłego łagiernika nie nadawały się do żadnego innego obuwia. A najżyczliwsi przyjaciele w Karagandzie, która aż do śmierci była miejscem centralnym pobytu, też się wykruszali: sami byli coraz starsi, coraz słabsi, coraz biedniejsi i nie dawali rady nawet doraźnie służyć mu gościną i opieką. Na ostatnie dni życia zgodził się pójść do szpitala, o którym możemy się tylko domyślać, czy w ogóle szpital przypominał. Bo nawet nie było komu się nad nim użalić – to przecież był powszedni los tamtejszy. A ks. Bukowiński – i to wiedzieli wszyscy, z którymi się stykał – w ogóle nie zajmował się żadnym narzekaniem i niczego dla siebie nie chciał. Nawet normalnej egzystencji.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się