Jak mówi Agnieszka Pindera, kuratorka, redaktorka antologii Inicjatywy i galerie artystów, wydanej w ubiegłym roku przez stowarzyszenie Sztuka Cię Szuka: – Ten termin jest reliktem, dlatego staram się nim nie posługiwać w publikacjach. – Nikt już dziś praktycznie go nie używa – przyznaje Marika Zamojska, właścicielka galerii Starter. – W Polsce zawsze jest się od czegoś zależnym, albo od rynku, albo od sponsora, albo od grantów – dodają obie. Źródła finansowania polskich galerii autorskich – rozumianych jako miejsca prezentacji wydarzeń artystycznych i spotkań skupionych wokół nich środowisk – są zasadniczo cztery. Środki ministerialne; wsparcie od administracji samorządowej; pieniądze pozyskiwane od innych grantodawców i dostępne tylko dla galerii funkcjonujących jako stowarzyszenia lub fundacje; bądź własny kapitał plus przychody z obrotu dziełami sztuki, czyli działalność gospodarcza. Tych ostatnich jest w naszym kraju najmniej. Wśród prywatnych polskich galerii najbardziej rozpowszechniło się rozwiązanie określane przez samych zainteresowanych mianem „ciała hybrydalnego”, czyli połączenia instytucji non profit z przedsięwzięciem zarobkowym. Jest to zarazem model najbardziej krytykowany przez samo środowisko – jako mało przejrzysty. Już samo założenie organizacji pozarządowej oznacza instytucjonalizację, osadzenie w ramach systemu, w stosunku do którego sztuka plasuje się (a przynajmniej powinna) na marginesie. Konkursy organizowane są zgodnie z priorytetami aktualnej polityki danej instytucji, więc promują projekty, które mieszczą się w jej ramach. Uzyskanie dotacji w ramach konkursu wiąże się z koniecznością przestrzegania ustalonego przez organizatorów regulaminu i budżetu. Hasło „komercyjne” też nie brzmi najszczęśliwiej, bo sugeruje nastawienie wyłącznie na zysk, podczas gdy galerie są zaangażowane również w inne działania.
– Najbezpieczniejszym określeniem na zjawisko, o którym mówimy, wydaje mi się „prywatne”, bo stawia granicę między galeriami a instytucjami, jak muzea czy Galeria Narodowa, a także odwraca uwagę od ekonomii na rzecz sposobu organizacji danego miejsca – mówi Pindera.
Przyznaje, że jest propagatorką tzw. project spaces – tymczasowych, często efemerycznych przedsięwzięć, zawiązywanych wokół wspólnoty lub idei. W Polsce jest ich dziś niewiele, bo tego rodzaju nieformalnym grupom nie przysługują dofinansowania ze środków publicznych ani granty od innych ofiarodawców. Jeśli więc niesformalizują się jako organizacja pozarządowa lub firma (do czego potrzeba przyjaciół albo kapitału), pozostaje im jedynie aplikowanie o artystyczne stypendia i realizowanie się w pojedynkę. Otwarcie pola do finansowania takich inicjatyw wypełniłoby tę lukę, zdynamizowałoby rynek sztuki, wzbogacając go o eksperymenty, na które nie są nastawione instytucje, nawet niepubliczne.