W podróży jestem reporterem. Ostatnio niemal wszystkie moje wyjazdy związane są z pracą zawodową. Tak było w przypadku Dominikany, choć znajomym trudno było w to uwierzyć. Wcale im się nie dziwię: nie ma drugiego tak bardzo kojarzącego się z wakacjami kraju. Tymczasem pisząc książkę All inclusive. Raj, w którym seks jest bogiem, jeździłem tam nie po to, aby leżeć na plaży, lecz słuchać przerażających historii. Kiedyś było inaczej: na studiach i krótko po ich ukończeniu podróżowałem, by oglądać świat, poznawać ludzi, uczyć się języków, a przy okazji zbierałem materiały do pierwszych tekstów. Teraz to reportaż jest najważniejszy, ale tak naprawdę niewiele się zmieniło. Bo w pracy reporterskiej też wciąż realizuję tamte młodzieńcze cele.
*
Tony Halik przecierał szlaki, był pionierem. Oczywiście nie takim jak David Livingstone, Alexander von Humboldt czy choćby Kazimierz Nowak. Nie odkrywał nowych miejsc, nigdzie nie docierał jako pierwszy człowiek i nawet kiedy peruwiańska prasa donosiła w 1976 r., że odnalazł Vilcabambę, ostatnią stolicę Inków, to zaraz okazało się, że przecież ponad pół wieku wcześniej zrobił to Hiram Bingham, a Halik wraz z Elżbietą Dzikowską byli po prostu pierwszymi po latach ludźmi i pierwszymi Polakami, którzy tam dotarli. A jednak uważam Halika za odkrywcę. Odkrywał przed nami, szarymi widzami Telewizji Polskiej lat 80., lasy tropikalne Amazonii, pustynie Afryki i wyspy, gdzie zawsze świeci słońce, gdy wielu z nas marzyło o choćby jednej w życiu eskapadzie do Czechosłowacji lub NRD. Miejsca z filmów Halika były dla nas nieosiągalne i wydawały się wręcz niemożliwe. Myślę, że właśnie dlatego program Pieprz i wanilia cieszył się wtedy zainteresowaniem dzieci (bo jako dziecko Halikiem się zachwyciłem): był jak bajka – tak nierealny, magiczny i kolorowy. W dodatku Halik przecierał szlaki polskim reporterom – pracował dla magazynu „Life” i telewizji NBC – jeszcze zanim świat usłyszał o Kapuścińskim.
A jednak Halik, mam takie wrażenie, reporterem został głównie dla podróży. Nie interesował się wielką polityką, nudziła go. Najpewniej nie doceniał tych wszystkich spotkań, wywiadów z osobowościami ówczes-nego świata: Perónem, Castro, TorriJosem
Herrerą, Nixonem, Breżniewem, Tito, Echeverríą. I nawet gdy w Polsce, kilka lat po powrocie z Ameryki Łacińskiej, zastał go stan wojenny, to nie mógł, a może nie chciał go zrozumieć, i nie miał też zamiaru opowiadać się po żadnej ze stron. Żył swoimi podróżami i wciąż spełniającymi się marzeniami. Miał predyspozycje, by zapamiętano go jako świetnego korespondenta telewizyjnego (niech wspomnę choćby 2 października 1968 r., kiedy on i Oriana Fallaci zostali ranni na meksykańskim placu Tlatelolco). Nawet Kapuściński uważał, że Halik miał wszystkie cechy rasowego reportera. Były to według niego: życzliwość do ludzi, ciekawość świata i dziennikarska pracowitość. Jednak Halik od reporterki wolał podróże. Zamienił jedno na drugie, gdy tylko pojawiła się ku temu okazja. Mimo że oznaczało to zamianę NBC na TVP. Powrót do Polski w drugiej połowie lat 70. stał się okazją do prowadzenia klasycznego programu podróżniczego. Przygotowując kolejne odcinki Tam, gdzie pieprz rośnie, wreszcie mógł robić to, co najbardziej lubił, zamiast męczyć się rozmowami z nudnymi politykami. Jego nastawienie świetnie oddaje widokówka, którą wysłał w 1969 r. swojej matce do Elbląga. Na odwrocie: Rio de Janeiro. W tamtych latach NBC każdego miesiąca posyłało Halika do innego kraju świata, a on pisał, że jest szczęśliwy, bo wreszcie wyjeżdża na kilka miesięcy do swoich lasów Amazonii, by poszukiwać nieznanych indiańskich plemion. To była jego prawdziwa pasja.