(…) nawet w przemocy zupełnie indywidualnej, gdy, powiedzmy, mąż zabija żonę albo kobieta zabija swego męża,
jest taki moment, który można nazwać momentem moralnym w dokonaniu morderstwa. (…)
Zatem akt mordu staje się moralnie konieczny. Jest [jednocześnie] aktem perwersji w takim sensie,
że ma utwierdzić czyjś system moralny albo poczucia „ja” przez niszczenie, przemoc, morderstwo innego.
Robert Jay Lifton
Kultura wojny składa się z obrazów. Obrazy mają wielką moc przenikania przez myślowe obrony, przez różne zdania płynące z neocortex; przez tryby warunkowe, przez różne: „może jednak” albo „no, nie żeby od razu”. Obrazy sięgają trzewi – serca, jelit, kości… Już przez to wyrażają swoją przynależność do kultury wojny, bo ta sięga zawsze trzewnego sposobu istnienia. Przypomina człowiekowi, ludziom, że ciało (wroga) można rozerwać. Kości pogruchotać. Serce – przebić. Jelita – rozwlec. Wargi – rozchylić. Przemocą. Bezkarnie.
*
Interesuje mnie kultura wojny rozwijająca się w czasach pokoju. Zasadnicze pytanie, które tym rozważaniom przyświeca, brzmi więc tak: dlaczego w czasach pokojowych pojawia się zapotrzebowanie na obrazy wojny?
Oczywiście kultura wojny w czasach pokoju przypomina o przemocy tylko pośrednio, metonimicznie; więc raczej zobaczymy w tych obrazach karabin, a nie pocisk rozszarpujący mięśnie i powięzi, raczej bagnet (na broń!), a nie rozcięty nim brzuch, raczej czołgi i rakiety toczące się na platformach po wielkich placach, a nie płonące dzielnice i rozbite domy. Dlatego obrazy rzeczywistej wojny, jak dziś te z Bliskiego (zbyt bliskiego) Wschodu, kulturze wojny nie sprzyjają. Podobnie „kultura” amerykańskiej inwazji na Wietnam została zniszczona przez zdjęcia z Wietnamu. Prawdziwi żołnierze zaś na frontach przywołują wizerunki pokoju: żon piekących ciasta, mężów idących drogą z dziećmi…
Mimo iż zwykle przemoc pokazują niebezpośrednio, w tle obrazów przywoływanych przez kulturę wojny tkwi fantazmatyczne pragnienie dręczenia wrogów, zdeptania ich, zmiażdżenia, wywarcia na nich zemsty. Jednak to pragnienie – jak to zwykle przy fantazmatach – nie jest w pełni świadome. Chowa się za wyobrażeniami własnego tryumfu.
Co bowiem widzimy na obrazach wojny w czasach pokoju? Jeśli karabin, to wznoszący się w rękach zwycięskiego żołnierza. Podobnie z bagnetem. Jeśli zaś relacje medialne, pokazujące nam jakieś olbrzymie wyrzutnie rakietowe czy niepowstrzymane czołgi, to zwykle w sposób mający obrazować naszą siłę. Naszą potęgę. Nasz tryumf. Pomnożone przez wymiary placów defilad, z wierzchołkami rakiet dumnie wzniesionymi w górę i w przód, symptomatycznie wyrażają męską potencję; siłę, której pragniemy. Obrazy wojny w czasach pokoju służą więc wzmacnianiu zbiorowego poczucia wartości, służą wznoszeniu się na skrzydłach poczucia siły i wiary we własną potęgę. Dokonując takiej, narcystycznej w istocie, operacji na poczuciu wartości własnej, żywią się jednocześnie ukrytymi, mściwymi impulsami.