Jeszcze na dobre nie zdążył opaść kurz po letnich igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro, gdy prezydent Dilma Rousseff została odwołana ze stanowiska przez brazylijski Senat. Jej były zastępca, późniejszy wróg numer jeden, a obecnie prezydent, Michel Temer, jest jednak równie niepopularny i tak samo jak ona może nie doczekać końca mandatu. W sąsiedniej Argentynie przed sądem może stanąć była prezydent Cristina Fernández de Kirchner, podejrzewana o udział w szeregu afer korupcyjnych. Nie jest już nietykalna, bo popierany przez nią kandydat przegrał ubiegłoroczne wybory o najwyższy urząd w państwie. Pod ścianą znalazł się również lewicowy rząd Wenezueli, osłabiony niskimi cenami ropy naftowej na światowych rynkach oraz utratą wcześniej bezwarunkowego poparcia rządów Brazylii i Argentyny. Kraj określany niekiedy mianem „karaibskiej Arabii Saudyjskiej” pogrąża się w coraz większym chaosie gospodarczym i społecznym. Nie zawsze zgodna, ale jednak zjednoczona opozycja odniosła przytłaczające zwycięstwo w ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych. Od tamtej pory dwoi się i troi, aby drogą referendum odsunąć od władzy prezydenta Nicolasa Maduro, choć podlegające rządowi instytucje rzucają opozycji wszelkie możliwe kłody pod nogi.
Na tym nie koniec niespodzianek. Komunistyczna Kuba doświadczyła zaskakującej konwersji, odnawiając stosunki dyplomatyczne ze Stanami Zjednoczonymi. Do pełnej normalizacji jeszcze daleka droga, ale ogłoszona w grudniu 2014 r. odwilż ma niewątpliwie historyczne znaczenie. Tymczasem rządzący Boliwią Evo Morales – sojusznik braci Castro i naśladowca Hugo Chaveza – nieoczekiwanie przegrał referendum, w którym miał nadzieję uzyskać zgodę wyborców na ubieganie się o czwartą kadencję w wyborach prezydenckich 2019 r. Z kolei wybory w sąsiednim Peru wygrał 77-letni liberalny ekonomista i potomek polskich imigrantów Pedro Pablo Kuczynski, wyprzedzając córkę byłego autokraty Keiko Fujimori o ledwie ćwierć punktu procentowego. Jego zwycięstwo to obrona liberalnej demokracji, która jednak wisi w Peru na cienkim włosku. Gdyby tego wszystkiego było mało, kolumbijski rząd podpisał historyczne porozumienia pokojowe z narkopartyzantką FARC o komunistycznym rodowodzie, które wkrótce potem zostało minimalną różnicą głosów odrzucone w ogólnonarodowym referendum. Uhonorowany pokojowym Noblem prezydent Juan Manuel Santos szuka teraz wyjścia z coraz poważniejszego politycznego impasu.
To tylko najważniejsze z całej serii wydarzeń ostatnich kilkunastu miesięcy, świadczących o tym, że Ameryka Łacińska wkroczyła w nową fazę politycznego przesilenia. Trudno powiedzieć, czy to już koniec słynnej „latynoamerykańskiej gorączki”, o której dekadę temu pisał Artur Domosławski[1], czy może początek kolejnej, innego rodzaju. Na pewno podobny jest schemat zmiany zachodzącej w wielu miejscach naraz, tak typowy dla tego regionu. Zamachy stanu, dyktatury wojskowe, demokratyzacja – w przeszłości wszystkie te zjawiska nabierały w Ameryce Łacińskiej charakteru regionalnego, choć niekiedy wyglądało to tak, jakby poszczególne kraje zarażały się jeden od drugiego tajemniczym wirusem.