Najnowsza książka Mariusza Urbanka (autora m.in. zajmujących biografii Jerzego Waldorffa, Jana Brzechwy, Juliana Tuwima czy Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego) została poświęcona prof. Rudolfowi Weiglowi – wynalazcy szczepionki przeciwko tyfusowi plamistemu, ratującego w czasie II wojny światowej życie wielu wybitnym intelektualistom we Lwowie. Dawał im bezpieczne „zatrudnienie” karmicieli wszy w swoim instytucie (działającym w czasie okupacji, co notabene budziło pewne kontrowersje). Panicznie obawiający się tyfusu Niemcy nie mieszali się do tego, kto konkretnie pomagał Weiglowi w badaniach. Profesor skrzętnie korzystał z tej szansy, werbując (i tym samym dając polisę na życie) choćby Zbigniewa Herberta, Eugeniusza Romera, Stefana Banacha czy Andrzeja Szczepkowskiego.
Przybliżenie historii poszczególnych karmicieli wszy jest oczywiście zajmujące, niemniej to nie główny walor książki. Urbanek próbuje bowiem opowiedzieć również o Weiglu jako naukowcu. Przecież praktycznie przez cały okres II RP profesor prowadził wyróżniającą się działalność badawczą, był niezmiennie poważnym kandydatem do Nagrody Nobla. Oczywiście trzeba uważać, aby nie poddać się zbyt łatwo wyświechtanej retoryce typu „kiedyś to były dobre czasy…”, niemniej mimo wszystko warto zapoznać się z tym, jak funkcjonował wówczas jeden z najlepszych instytutów naukowych. Zwłaszcza dzisiaj, w momencie przeprowadzania wielkich zmian w strukturze nauki polskiej, w tym wdrażania kolejnych biurokratycznych pomysłów. Jak na tego typu kwestie patrzył Rudolf Weigl? Przede wszystkim twierdził, że nikogo do nauki nie można zmuszać – każdy człowiek jest wolnym ptakiem, a nauki ścisłe to prawdziwa niewola. Jeżeli chce się osiągnąć w nich jakikolwiek sukces, trzeba się zupełnie im poddać. Jego pracownicy przebywali więc w zakładzie kilkanaście godzin dziennie. Nie interesował się nadmiernie publikacją wyników swoich badań. Dla niego oznaczały dążenie do prawdy. Co działo się z nimi później, stanowiło sprawę drugorzędną. Jako szef stanowił autorytet dla swych podwładnych. Zarazem wspominano, że nie był dla nich kapralem. Nie skracał jednak nadmiernie dystansu. Przedkładane mu do zatwierdzenia wyniki badań sprawdzał bardzo wnikliwie, prawie zawsze zgłaszał jakieś uwagi. Wymagał jednak, aby każdy naukowiec przygotowywał swoją pracę indywidualnie, bez angażowania innych. Mawiał, że skoro on zawsze robił wszystko sam, to inni również mogą. W razie wątpliwości mogą konsultować się z nim samym. I tutaj służył pomocą.
Oczekiwał, że badania będą wielokrotnie powtarzane i sprawdzane. Jeżeli coś szło zbyt łatwo i szybko, podchodził do tego z dużą dozą nieufności. Za najciekawsze uważał doświadczenia, które się nie udają albo podważają przyjętą hipotezę. Nie znosił przypadków, w których badacz popadał w samozadowolenie. Wyznawał zasadę, że każdy człowiek powinien przechodzić w życiu trzy okresy. Podczas pierwszego wydaje mu się, że jest wyjątkowo mądry i wszystko wie. W drugim okresie zdaje sobie sprawę z tego, jak duża jest jego niewiedza. Dopiero w trzecim w końcu zaczyna się uczyć. Konstatował jednak, że większość zatrzymuje się w pierwszym okresie i „dlatego jest tylu głupców”. Sam nigdy nie puszył się swoją wiedzą ani sukcesami.