Michał Paweł Markowski: W opowiadaniu Wiosna, mniej więcej w środku, Bruno Schulz stara się odpowiedzieć na pytanie: „Co to jest zmierzch wiosenny?”. Spodziewamy się, że zacznie opisywać zmierzch, że będzie, jak to on, mnożył metafory i udziwniał język, ale nic z tego. Schulz wybiera inną drogę i mówi, że nie zrozumiemy zmierzchu wiosennego, dopóki nie zrozumiemy, że wiosna rośnie na opowiedzianych historiach i że jest jedynie „zmartwychwstaniem historyj”. I zaczyna opis wędrówki do wnętrza ziemi, która jest metaforą „powrotnej drogi do korzeni”. Wędrujemy więc do naszych początków, przebijamy się przez kolejne warstwy opowieści, chcąc dotrzeć do naszej najbardziej pierwotnej strefy, do naszego najbardziej archaicznego „ja”, ale tam okazuje się, że zawsze „przed najstarszą zasłyszaną historią były inne”, że tam gdzie chcieliśmy znaleźć własne początki, usłyszeć można inne głosy. Chcemy dotrzeć do źródeł, ale tam, jak pisał Lec o piekle, słychać pukanie od spodu.
Pewnie nie ma lepszego wprowadzenia do rozmowy o micie niż tych kilka rozdzialików Wiosny, bo jest to opowiadanie, tak jak cała twórczość Schulza, o mitycznych korzeniach naszej egzystencji.
Chciałbym, żebyśmy zaczęli nasze gadanie o micie od tego właśnie obrazu, od tej metafory, która mówi, że aby zrozumieć to, czego doświadczamy, musimy zstąpić do głębi samych siebie, przedzierając się przez złożone warstwy opowieści, historii, fabuł.
Nie ma wątpliwości, że to schodzenie do podziemi kultury i przebijanie się przez „mruczący gwar ziemi” tworzy bardzo pociągającą wizję. Jak ją jednak przełożyć na zwykły język, na mowę codziennego doświadczenia? Jak Ty rozumiesz ten obraz?
Dobrosław Kot: Muszę przyznać, że choć spotykam się z tym fragmentem od lat, to nadal pozostaję wobec niego bezradny. Z jednej strony ta opowieść, z całą Schulzowską bujnością i potoczystością, wciąga i zasysa: zejście do podziemi, kolejne poziomy, zapładniające wyobraźnię obrazy, a na końcu konstatacja, którą przywołujesz – że przed każdą opowieścią są inne, łańcuch poprzedzania nie ma końca, nie ma pierwotnego residuum, gdzie wszystko się zaczyna. Śledzenie tej relacji z wyprawy nie nastręcza trudności. Z drugiej jednak strony zostajemy na końcu z pytaniami: o co w tym chodzi, jak to nas dotyczy? Gdzie są te wylęgarnie, te pieśni nienarodzone, gdzie należy ich szukać?
No właśnie, gdzie? W naszej duszy, w naszym umyśle, w naszym DNA, w naszej pamięci, w naszej erudycji? Czy mit krąży w naszej krwi od zawsze, czy też stajemy się jego uczestnikami po przejściu specjalnego treningu? Niech padnie to określenie, trudno: natura czy kultura?
Coraz bliżej jestem przekonania, że w tym fragmencie Wiosny Schulz łowi nas w sieci mitu, a to znaczy, że pokazuje jego dwuznaczną istotę. Jedyna droga do jakiejś prawdy o świecie prowadzi przez opowieści, w głąb słowa i historii. Ale na samym końcu nie czeka skarb, zamiast coś znaleźć, coś gubimy, choć jednocześnie czujemy się tym wszystkim olśnieni. Mit uwodzi, ale pod jego powierzchnią ujawniają się węzłowe napięcia naszej rzeczywistości i egzystencji; napięcia, których niepodobna rozwikłać, lecz które trzeba wydobyć na jaw. Dlaczego bowiem mielibyśmy prawo czuć się rozczarowani? Dlaczego liczyliśmy, że znajdziemy matkę wszystkich opowieści? Kto dawał nam gwarancję powodzenia?