Lekturę tej ponad 500-stronicowej prozy porównałbym do zaglądania w czeluści ludzkiego ciała – budzi niepokój, grozę, ale i fascynację. Tak jak fascynujące może być tylko przekraczanie granic języka, opuszczanie oswojonych rejestrów mowy, błąkanie się na marginesach (nie)wypowiedzianego. Ledwie mrok to przede wszystkim tekst o pragnieniu dekonstrukcji wszystkiego, co składa się na tradycyjne rozumienie literatury. „Słowo bowiem (…) znaczy coś jeszcze. Powiadamia mianowicie, czy treść wypowiedzi, wyrażona explicite, jest zgodna z aktualnie zapisanym w języku stanem moich pragnień. Swoją »przezroczystością« lub »brakiem sensu« informuje mnie o zgodności lub niezgodności słownikowego znaczenia wypowiedzi z rzeczywistym lub nieuświadomionym przeze mnie chceniem”. Być może w tym właśnie szczególe tkwi diabeł – „stan pragnień” poznańskiego pisarza i krytyka nieustannie wykraczał (choć lepiej byłoby tutaj użyć słowa „wyciekał”) poza otorbione w swoich semantycznych formułach słownikowe znaczenia słów. Tymczasem jego „chcenie” nieustanie wyrywało się, by te skostniałe struktury rozbijać.
Nie sposób określić, czym – w sensie gatunkowym – jest Ledwie mrok. Dysertacją naukową, twórczością artystyczną (a chwilami także plastyczną), podszytym surrealistyczną tradycją esejem czy automatycznym zapisem ciemnych – pozbawionych zachowawczo rozumianej logiki – zdarzeń. Bo jedyną logikę narracyjną wyznacza tutaj wspomniana wyżej „metafora aquatyczna”, sprowadzająca wszystko do „przepływu sytuacji w sytuację”. „Sytuacją” może być zarówno fotografia, jak i napisane kursywą lub pogrubione słowo, tak samo rysunek, jak i greckie symbole, tak samo długie, pozbawione interpunkcji ciągi wyrazów, jak i kompulsywnie powtarzane pojedyncze sylaby. A wszystko to przepuszczone przez ciało rozumiane jako najwyższa instancja, jako źródło (ale i ostateczny cel) dyskursu. Czytający Nietzschego Derrida wspominał o wpisanym w tekst „pragnieniu biograficznym”. W polifoniczny tekst Falkiewicza wpisane jest coś, co nazwać by można pragnieniem somatycznym: nieredukowalna materia cielesna, wypełniająca przestrzeń pomiędzy znakami, będąca jednocześnie sygnaturą i maszyną do ich (znaków) produkcji. Falkiewicz ciągle próbuje wyrwać język z ciała, ale jego proza totalna jest najlepszym dowodem na bezcelowość tych starań. Języka od ciała oddzielić nie sposób, bo – nie może być inaczej – język jest ciałem, tak jak ciało jest językiem. Ledwie mrok jest dosadnym, fizjologicznym wręcz, zapisem zmagań o wyrażenie niewyrażalnego albo – co przecież na jedno wychodzi – o połączenie filozofii z literaturą i stworzenie „systemu totalnego”, który podwójnym nelsonem okiełznałby rzeczywistość, pozwalając pokazać ją w całości, bez podziału na sztukę i naukę, awers i rewers, ciało i ducha.