fbpx
il. Tymoteusz Piotrowski
ks. Grzegorz Strzelczyk luty 2018

Nie przyspieszać

Nie ma wyjścia – pytany o uważność, muszę napisać o konfesjonale. A może szerzej – o spowiedzi i towarzyszeniu czy kierownictwie duchowym.

Artykuł z numeru

Ćwiczenia z uważności

Ćwiczenia z uważności

Kiedy człowiek przychodzi ze swoim grzechem, słabością, biedą, to właśnie wtedy moim zadaniem jest dać mu całą uwagę, na jaką mnie stać. Bo on ma prawo oczekiwać ode mnie, że będę kimś więcej niż tylko urzędowym dystrybutorem przebaczenia i pociechy. Ma prawo oczekiwać, że pomogę w jego nawróceniu także poprzez poświęcenie mu uwagi, która umożliwia przeczucie tego, z jaką miłością, delikatnością Bóg szuka jednej zagubionej owcy.

Miałem szczęście. Bardzo wcześnie, jeszcze przed pójściem do seminarium, doświadczyłem takiej uwagi ze strony mojego ówczesnego kierownika. Dzięki temu wiedziałem, że jest ona w praktyce do jakiegoś stopnia możliwa. I wiedziałem – też od niego – że to trudna robota.

Z czasem zrozumiałem jeszcze jedno. Że uwaga skoncentrowana na doświadczeniach penitenta to co najwyżej początek sukcesu. Bo słuchając historii, muszę jednocześnie słuchać, co ewentualnie Bóg ma do powiedzenia w sprawie tego człowieka. I to nie tylko w sensie metaforycznym, tzn. uważnej aplikacji zasad teologii moralnej czy duchowości. Także bardziej wprost, poprzez wewnętrzne doświadczenie. A poza tym być może jest też tak, że jeśli Chrystus do mnie osobiście przychodzi, to tędy właśnie: przez grzeszników, dzięki nim.

Spowiedź, zwłaszcza taka zwyczajna, konfesjonałowa, przedświąteczna, ćwiczy uważność wręcz brutalnie. Bo jeszcze dodatkowo zważać trzeba na własne zmęczenie i towarzyszące mu emocje.

One potrafią być paskudne – nie tylko ze względu na to, co się słyszy, ale też z powodu nadmiaru tego, co się wlewa do głowy. W którejś godzinie spowiadania – przynajmniej ja tak mam – pojawiać się zaczyna niechęć do penitenta i przykleja się do kolejnych podchodzących osób. Tak sobie czasem wyobrażam czyściec: długi rząd penitentów, których będę spowiadał tak długo, aż nie wykrzeszę z siebie takiej miłości, o jaką Bogu chodzi.

Te spowiedzi masowe, standardowe bywają też jak środek nasenny. Myśl chętnie by odpłynęła ku ciekawszym tematom niż to, że ktoś „zaniedbał paciorek”. Szkopuł w tym, że w każdej takiej spowiedzi trzeba wypatrywać ludzkiego zmagania o nawrócenie. Żeby nie przegapić momentu, w którym łaska najbardziej potrzebuje natury. W spowiedzi chodzi pod tym względem chyba o usłyszenie – czasem między wierszami – co jest istotą cierpienia grzesznika, od czego zależy jego grzech, co można zrobić, żeby się z niego wyrwać. Bywa, że dosłownie kilka uważnie wypowiedzianych słów pozwala na złapanie kontaktu – na tych kilkadziesiąt sekund – przez który penitent przeżywa to moje „i ja odpuszczam” jako znak prawdziwie Bożego wyzwolenia. Staram się robić sobie rachunek sumienia z przegapionych okazji. I czasem chętnie bym pobiegł za rozgrzeszonym, prosząc o możliwość poprawki… Tylko nie mogę – już za późno.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się