fbpx
Maciej Jakubowiak luty 2018

Niepotrzebna, niechciana, niezbędna

Krytyka literacka jest dziś nikomu niepotrzebna. Choć takie zdanie może wydawać się prowokacją, kiedy pojawia się w czasopiśmie kulturalnym, to w rzeczywistości trudno o mniej kontrowersyjną tezę. Bo czy gdyby pewnego dnia krytyka nagle zniknęła z mediów – magazynów, dzienników, portali, blogów – to ktoś naprawdę by się przejął?

Artykuł z numeru

Ćwiczenia z uważności

Ćwiczenia z uważności

Na pewno nie czytelnicy, którzy doskonale radzą sobie sami; przy niewielkiej pomocy zarządców platform społecznościowych. Mechanizmy grupowego oceniania – w prostej skali: od jednej do dziesięciu gwiazdek – skutecznie wypierają inne formy recenzji. I nie trzeba się tym specjalnie przejmować, bo narzędzia te potrafią być znacznie bardziej wyważone i precyzyjne niż najbardziej nawet skrupulatni krytycy. Uśredniając oceny setek albo tysięcy czytelników, serwisy społecznościowe pozwalają wyeliminować skrajne opinie, wahania nastroju i inne idiosynkrazje, dostarczając niemal obiektywnej oceny danego tytułu. Chętnie korzysta się z podobnych narzędzi, wybierając restaurację czy hotel, a coraz częściej również film; nie ma więc powodu, żeby nie robić tego w wypadku książek.

Nad zniknięciem krytyki nie płakaliby z pewnością pisarki i pisarze, którzy pozbyliby się w końcu pasożytów, rozprawiających się z owocami ciężkiej, czasem wieloletniej pracy, w tekstach wysmażanych w parę godzin. W tym obrazie jest może nieco przesady, nie ma jednak wątpliwości co do tego, że krytyczki i krytycy włączają się – taka specyfika tej pracy – do dialogu między autorem a czytelnikiem, dorzucając swoje trzy grosze. Jest więc całkowicie zrozumiałe, że twórcy (szczególnie ci bardziej poczytni, mogący liczyć na poklask publiczności) chętnie postponują krytykę (szczególnie tę niepochlebną), skazując ją na niebyt.

Krytyka jest wreszcie niepotrzebna wydawcom. Jeszcze w 1938 r. Jerzy Stempowski w eseju Pełnomocnictwa recenzenta przekonywał, że wydawcom powinno zależeć na istnieniu niezależnej, przynajmniej do pewnego stopnia, krytyki, która pozwalałaby czytelnikom zorientować się w rynku. Nie zależy.

Choć faktycznie działy promocji wydawnictw wciąż chętnie użyczają bezpłatnych egzemplarzy recenzenckich, to czynią tak chyba tylko dla podtrzymania miłej tradycji. Bo w rzeczywistości powodzenie danego tytułu jest wprost proporcjonalne nie do liczby pozytywnych recenzji, lecz – do zainwestowanego budżetu marketingowego.

To zresztą nic nowego. Elizabeth Hardwick – zmarła przed dekadą amerykańska krytyczka literacka, współzałożycielka „The New York Review of Books” – w słynnym eseju The Decline of Book Reviewing (opublikowanym w 1959 r. w „Harper’s Magazine”) narzekała na upadek sztuki omawiania książek i zalew nijakich recenzji, których autorki i autorzy chwalą wszystko, co wpadnie im w ręce, żeby przypadkiem nikogo nie urazić (to zadziwiające, jak długo pewne diagnozy pozostają aktualne!). Choć Hardwick wskazywała na rynek jako jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy, to sama nie miała złudzeń, że krytyka ma na nim coś do ugrania. Podawała przykład magazynu „Time”, którego wpływ na rynek książki, pomimo blisko 5 mln regularnych czytelników, był oceniany przez wydawców jako żaden.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się