Jest coś szalenie odświeżającego w lekturze tej niepozornej pracy, ukazującej się w Polsce po blisko 30 latach od jej powstania. Na pierwszy rzut oka Księga J to po prostu zwięzły komentarz Harolda Blooma – jednego z najwybitniejszych amerykańskich krytyków literackich ostatnich dekad – do dokonanego przez Davida Rosenberga przekładu najstarszych partii hebrajskiej Biblii. W rzeczywistości to karkołomne przedsięwzięcie „odwrócenia dwudziestu pięciu wieków [ich] zinstytucjonalizowanej dezinterpretacji”, fascynujące już choćby dlatego, że skazane na niepowodzenie, a mimo to podjęte! Zuchwała spekulacja Blooma, za nic mająca sobie ustalenia współczesnych biblistów, każe nam widzieć w autorze (autorach?) kluczowych fragmentów Pięcioksięgu kobietę, tytułową J (Jahwistkę), będącą jakoby arystokratką na dworze syna Salomona, króla Roboama z Judei. Dla Blooma J to jednak nade wszystko samorodny literacki geniusz, wielka prekursorka Homera, Dantego i Szekspira, niezwykle przy tym kłopotliwa dla późniejszych redaktorów Biblii, którzy tak długo rewidowali jej krnąbrne dzieło, aż przerodziło się w ugrzeczniony i dostojny obiekt religijnego kultu.
Co takiego kłopotliwego odnajduje Bloom w pisarstwie J? Przede wszystkim wysoce nieortodoksyjny obraz Jahwe, który w swoich gwałtownych namiętnościach jest „ludzki, arcyludzki” – przypomina nieco znerwicowanego ojca rodziny, niewątpliwie kochającego swoje dzieci, ale obdarzonego trudnym charakterem i ciężką ręką. Łobuzerska nonszalancja, z jaką J traktuje żydowskiego Boga, nie jest jednak dla Blooma bluźnierstwem, gdyż „nic nie może być bardziej obce J niż przypuszczenie, że pisała ona tekst mający być przedmiotem nabożnej czci”. Błędem anachronizmu byłoby zakładać, że kierowało nią coś innego niż cechująca każdego prawdziwego pisarza frajda opowiadania, i właśnie dlatego Jahwe J nie jest nudną abstrakcją znaną z teologii rabinicznej, lecz pełnokrwistą postacią literacką na miarę Falstaffa czy Iwana Karamazowa. Dodatkowo – jak z upodobaniem podkreśla Bloom – postacią niezwykle humorystyczną, co dla smutnych strażników instytucji musiało być szczególnie obraźliwe.
Jednak wbrew temu, co mogłoby się wydawać, Jahwe wcale nie jest protagonistą Księgi J. Blooma o wiele bardziej zajmują ci, którzy muszą się zmagać z zaborczym i kapryśnym Bogiem: nie tylko Abram, Mojżesz i Dawid, lecz również Sara, Tamar czy Rebeka. Archetypem tych zmagań Bloom czyni Jakuba, który najpierw wytrwale negocjuje z Jahwe i targuje się z nim, a potem mocuje się z jego anielskim wysłannikiem nad potokiem Jabbok „aż do wschodu jutrzenki”. O co toczy się na kartach Biblii ta nierówna walka? Bloom nie ma wątpliwości: o Błogosławieństwo rozumiane jako „więcej życia”, daleko wykraczające poza przykazanie „bądźcie płodni i rozmnażajcie się”. Dla śmiertelnego człowieka, któremu nie staje witalności, Błogosławieństwo to obietnica przetrwania w zbiorowej pamięci, czego symbolem jest wywalczenie przez chytrego Jakuba imienia Izrael („walczący z Bogiem”), dającego nazwę całemu ludowi wybranemu. I choć Błogosławieństwa nie sposób uzyskać, nie uciekając się do forteli i wybiegów, Jahwe zaskakująco często nagradza te mało pobożne oszustwa, jak gdyby imponowało mu ludzkie pragnienie „powiększonego życia”.