Podekscytowana, nie do końca wierząc jeszcze w to, co się stało, i nie zastanawiając się długo, w drodze powrotnej do domu zboczyłam do kawiarni internetowej, by posłać stamtąd entuzjastyczny e-mail do Nauda, zaprzyjaźnionego barmana z kawiarni De Boulevard w Bredzie, w której pracowałam kilka lat wcześniej, korzystając z dobrodziejstw wizy studenckiej i, jak wszyscy przybysze z gorszej części kontynentu, tymczasowego pozwolenia na pobyt. Wystukałam na szybko coś entuzjastycznego, jakiś hymn pochwalny na cześć europejskiej wspólnoty, jakiego trudno byłoby spodziewać się dotąd po kimś unikającym masówek, a zwłaszcza ekstaz na tle politycznym.
Odpowiedź przyszła po dwóch dniach; była chłodna i dziwnie zdawkowa. Naud nie pojął powodów mojej euforii. Może pomyślał, że kpię sobie z niego? Trochę mnie wtedy uraził swoim brakiem entuzjazmu – naiwnie sądziłam, że kto, jak nie on, zawsze stający po naszej stronie, zwolennik równości, użalający się nad gorszą sytuacją pracowników z Polski, odwzajemni tę radość, a przynajmniej pogratuluje, da znak, że choć trochę go to zainteresowało. Dziś, słuchając własnych rówieśników, ze sceptycyzmem wyrażających się o warunkach eurowstąpienia, o którym marzyli ich rodzice i które realizowało się na ich oczach, jestem skłonna zinterpretować tamtą reakcję inaczej: trzydziestoparoletni Holender, dla którego formalna przynależność do europejskich struktur była czymś równie naturalnym jak położenie przeważającej części jego kraju poniżej poziomu morza; antysystemowiec niechętny biurokracji i wszelkim przejawom kontroli nad życiem obywatela musiał czytać tamte zachwyty z politowaniem, zaskoczony moją naiwnością. Nie wiedział, jak to jest czekać na oficjalne uznanie po półwieczu tkwienia na marginesach, nie miał pojęcia, że pomarańczowy holenderski ser z darów mógł kojarzyć się mojemu pokoleniu z luksusem, nie zrozumiałby konsumpcyjnej gorączki, jaka ogarniała Polaków w znienawidzonych przez niego supermarketach wielkich korporacji; a zresztą, zanim się zaznajomiliśmy, Polska, Węgry i Czechy zlewały mu się w jednolitą środkowoeuropejską i nieco egzotyczną połać.
Nie znał, bo i skąd miałby znać, mojej perspektywy: gdy kończyłam europeistykę, studenci tej specjalności stanowili garstkę zagubionych na ówczesnej Akademii – dziś Uniwersytecie – Ekonomicznym humanistów, którym udało się przebrnąć przez pierwsze lata wspólnego programu i na finiszu przed dyplomem chcieli zaznać trochę wytchnienia. Nieliczni wykładowcy, związani z naszą katedrą, wprowadzali nas w tajniki czegoś, co wydawało się nam przyjemną abstrakcją. Mało kto spośród nas wierzył, że nabyta wówczas wiedza w ogóle przyda mu się w praktyce; bardziej ambitni wybierali pod koniec studiów równoległy handel zagraniczny, a prawdziwą przyszłość miały mieć bankowość, marketing i zarządzanie. Dobrze byłoby zobaczyć teraz miny tych wszystkich, którzy wówczas kwestionowali wybór naszej mniejszości.