Piotr Sawczyński: Jacques’a Derridę nazywa się czasami „papieżem postmodernizmu”, ale nie jest on filozofem powszechnie kojarzonym z problematyką religijną. Jeśli już, to funkcjonuje raczej jako jej nieprzejednany krytyk. Tymczasem badacze jego myśli zwracają uwagę, że w filozofii Derridy, zwłaszcza tej późniejszej, o religijności pisze się także afirmatywnie. Jaką zatem religię Derrida atakuje, a jakiej chce bronić?
Agata Bielik-Robson: Derrida jest radykalnym adwersarzem religii rozumianej w sposób kultowy i dogmatyczny, dlatego w pewnych kręgach uchodzi – i będzie uchodził – za wroga religii w ogóle. Nie jest nim jednak, ponieważ równocześnie sprzyja wszelkiej heterodoksji , czyli sekretnym i idiosynkratycznym prądom religijnym. Można zatem powiedzieć, że Derrida atakuje nie tyle religię, ile jej konserwatywne instytucje, których jedynym celem staje się przetrwanie. Choć sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, bo instytucja stanowi przecież konieczny warunek żywej heterodoksyjnej religijności…
Jak należy to rozumieć?
Bardzo prosto: jeśli chcemy uprawiać religijność subwersywną, trzeba mieć co podważać – każda heterodoksja potrzebuje ortodoksji jako negatywnego punktu odniesienia. Innymi słowy, religia – podobnie jak literatura – musi mieć wymiar instytucjonalny, żeby pozwalać na pojedyncze zdrady w postaci obcych idiomów. Zresztą religia, jak każda tradycja, w zasadzie w całości ufundowana jest na zdradzie.
Odstępstwo byłoby wpisane w istotę tradycji.
Właśnie tak. Derrida jest przywiązany do sposobu, w jaki tradycję rozumiał Gershom Scholem, a więc jako węzeł, w którym zachodzą równocześnie trzy procesy : przekaz, translacja i zdrada. Zdaniem Scholema tradycja jest autentyczna o tyle, o ile pozostaje przynajmniej częściowo ukryta. Aby tradycja mogła się ujawnić, czyli stać instytucją, musi sama sobie zaprzeczyć – dopuścić się zdrady na swoim najgłębszym przekazie. Nieprzypadkowo jako „skałę”, fundament, na którym spocznie instytucja Kościoła, Jezus wybrał Piotra, czyli tego, który wcześniej się go zaparł. To paradoks, ale odsłania się tu sedno tradycji w interpretacji Scholema i Derridy. Ceną za jej publiczne zaistnienie w postaci instytucji jest zawsze odstępstwo od głębokiego, autentycznego przekazu, który nie może ulec całkowitemu ujawnieniu.
Jaka religijna stawka się tutaj kryje?
Derridzie chodzi o dwie rzeczy. Po pierwsze, o to, aby instytucja religijna nie oderwała się całkowicie od tego ukrytego przekazu. Jeśli bowiem instytucja jest zbyt pewna siebie, tzn. gdy wyłącznie się afirmuje, zdrada jest absolutna. Jeśli natomiast potrafi równocześnie samą siebie dekonstruować, wtedy jej istnienie staje się wartością. Po drugie zaś, idzie o zerwanie z przeświadczeniem, że religia jest spójnym przekazem, który w całości trzeba pielęgnować i którego nie można podważyć.