Immanuel Wallerstein
Idiom poetki w całości nabiera celanowskiego rysu, bowiem każde wypowiedziane przez nią słowo, choć ma służyć realnemu upodmiotowieniu mówiącej,
splamione jest krwią tych, którzy zginęli w wyniku kapitalistycznej ekspansji
Nakładem wydawnictwa Lokator ukazał się Cykl biały Atheny Farrokhzad, szwedzkiej poetki i dramatopisarki irańskiego pochodzenia, w przekładzie Justyny Czechowskiej. Choć trudno z góry określić, jak książka ta zadziała w języku polskim i czy okaże się stymulująca w kontekście naszych tradycji poetyckich, dość przecież wsobnych i od 30 lat – od chwili wydania „nowojorskich” numerów „Literatury na Świecie” – odpornych na inspiracje zagranicznymi dykcjami, nie powinniśmy mieć wątpliwości co do jednej kwestii: nie będzie lepszego momentu na polskojęzyczną publikację tego oszczędnego i brutalnego, a przy tym bezpretensjonalnego tomu, w którym sproblematyzowane relacje rodzinne nie stają się wcale pretekstem do snucia neurotycznych opowieści o dziecięcych traumach i edypalnych lękach. Udramatyzowane wypowiedzi pięciorga członków rodziny – Matki, Ojca, Brata, Wuja i Babci – nie zamykają życia bohaterki w familiarnym teatrze, ale kierują uwagę czytelniczki w stronę jednej z najistotniejszych bolączek współczesnego świata. W tle Cyklu białego majaczy to, jak dyskurs walki klasowej wyparty został ze społecznych narracji emancypacyjnych przez dyskurs wojen kulturowych.
Autorka urodziła się w 1983 r. w Teheranie pogrążonym w wojnie iracko-irańskiej i wkrótce wraz z rodzicami wyemigrowała do Sztokholmu – nie wspominam o tym bez powodu, to kwestie niebagatelne, trudno nazwać je nawet tematycznym rdzeniem Cyklu białego, bowiem w ujęciu Farrokhzad bezpośrednio determinują one podstawowy impuls twórczy: tym, co stanowi o wyjątkowym charakterze tomu, jest sygnalizowane tu permanentnie, a przy tym tkwiące głęboko w idiomie poetki, dialektyczne napięcie między okupacją i wyzwoleniem, katem i ofiarą, kolonizatorem i skolonizowanym[1].
Nie byłoby w tym nic szczególnie intrygującego, gdyby problem dotyczył stabilnej, jednoznacznej relacji władzy – sęk w tym, że dzisiejszy „cichy” imperializm przyjmuje nomadyczną postać. To zagadnienie zrekonstruować możemy na podstawie kilku wersów otwierających książkę: „Moja rodzina przybyła tu w tradycji idei marksistowskiej // Moja matka natychmiast wypełniła dom / dekoracyjnymi krasnalami / Rozpatrywała zalety i wady plastikowej choinki / jakby to był jej problem” (s. 3). Ucieczka przed wojną i politycznymi represjami nie kończy się w Europie, tutaj tylko przestaje być problemem geopolitycznym, a staje się problemem kulturowym. Ci, którym udało się ujść z życiem, w świecie liberalnej demokracji mają dwa wyjścia: zachować swoją „trzecioświatową” tożsamość i do końca życia czuć na sobie pogardliwe spojrzenie kolonizatora lub podjąć próbę asymilacji, przyjąć tożsamość kolonizatora i głęboko zinternalizować pogardę do własnej, „trzecioświatowej” tożsamości, która raz zdradzona, wracać będzie jako wyrzut sumienia: „Ojciec mówi: Twój brat golił się zanim zaczął mieć zarost / Twój brat widział w lustrze twarz terrorysty / na gwiazdkę zażyczył sobie prostownicę do włosów // Brat mówi: Kiedyś chciałbym umrzeć w kraju / gdzie ludzie potrafią wymówić moje imię” (s. 15).