1. „Ja” liryczne Krystyny Miłobędzkiej wędruje po całym obszarze polskiej poezji, a chyba nie tylko polskiej, bo przecież spotyka się z innymi autorami, choć są to na ogół spotkania dyskretne, sygnowane wyznaniem: „Zawsze sama, w obcym języku”. Te wiersze bowiem nie są zwrócone do wszystkich, lecz do każdego z osobna i tym samym otwarte na języki „obce”, z którymi wchodzą w dialog – stąd zresztą trudność ich odczytywania, gdyż migotliwa wieloznaczność słowa wpisuje się w różne konteksty i różne konteksty wywołuje. I choć można próbować osadzić tę poezję w jakimś określonym nurcie – choćby lingwistycznym, ale też i nadrealistycznym (zapis automatyczny) – to przecież każdy uważny czytelnik musi się zorientować, iż jest to zabieg niestosowny, a nawet zdradliwy.
Ta poezja to swoiste „wypowiadanie siebie” – do bólu, do końca (świata?), do zamilknięcia. Ale jednocześnie jest to też „dochodzenie do siebie” po tropach rzeczywistości. A wreszcie jest to też „zapisywanie siebie” w palimpsestowej praktyce, w której teksty wzajem przez siebie przeświecają: stąd zresztą światłoczułość tej poezji, za sprawą której można się w tych utworach rozpoznać – są one jednocześnie lustrem autora i czytelnika, pozwalają pochwycić niepowtarzalność każdego poszczególnego istnienia, przy czym owa niepowtarzalność wyraża się także w tym, iż ono samo siebie nigdy powtórzyć nie może, stając się cały czas innym w swej tożsamości traktowanej jako zadanie czy powoływanie siebie na nowo.
Jeśli więc mam sytuować poezję Miłobędzkiej na „mapie polskiej poezji”, to muszę to miejsce określić jako „wszędzie” i jako – przede wszystkim – trwałe, także na całej osi czasu.
2. Tym, co od początku uderzało mnie w trakcie lektury utworów Miłobędzkiej, było odczucie, iż są to wiersze „moje”, że mi z nimi „po drodze”, że wchodzę z nimi w „milczące porozumienie” tak głębokie, iż „możemy się rozumieć bez słów” i że jednocześnie „brak mi słów”, by o nich mówić. Zachwyca i urzeka więc intensywna intymność kontaktu. I jeśli w różnych wcześniejszych manifestach poetyckich mowa była – jak u Różewicza czy Miłosza – o tym, iż wiersz powinien mówić nie językiem muz, lecz „językiem ludzkim”, to ta liryka mówi językiem języków poszczególnych ludzi, jednocześnie wszystkich i każdego z osobna, znajdując tym samym tajemne przejście do niewysłowionej lingua adamica, ku której kierował Jakob Böhme: inaczej rzecz ujmując, to język „doludzki”. Te zapisy za sprawą swej gęstości przenoszą słowa na nowe poziomy energetyczne, nakazując skupienie myśli w medytacyjnym napięciu wiodącym do poczucia wspólnoty nie tylko ludzkiej, lecz także kosmicznej. Odpowiednie byłoby być może – być może, ale niekoniecznie – określenie tej poezji jako „rozwiązłej zwięzłości”, o której nawet się nie śniło takim poetom jak Przyboś, a której istnienie przeczuwał chyba Karpowicz. Te współczesne odniesienia są mylące o tyle, że odczuwa się w tych utworach obecność „wszystkich słów” poetyckich – zarówno tych, które były, jak i tych, które będą, o czym najdobitniej informuje zbiór wszystkowiersze (2000). Tak zatem, jeśli mam rzecz dopowiedzieć do końca, zaznaczyć winienem, iż podstawowym doświadczeniem, jakie towarzyszy mojej lekturze poezji Miłobędzkiej, jest radość czytania.