Wiersze „ilustrowane” to rzadki okaz w historii edycji poezji w Polsce, nie mówiąc już o ścisłej konwergencji – kiedy fotografia czy inne prace wizualne współpracują z teks-tem literackim. Zazwyczaj autorzy realizują własne koncepcje; zapewne w wielu miejscach idee się spotykają, częściej jednak się rozchodzą. Panama smile Agnieszki Wolny-Hamkało i prace Tomasza Damma należą do tych nielicznych i całkiem wyraźnych przykładów ścisłej relacji. Cudu przypadkowej komplementarności. Oboje stosują tę samą metodę – technikę kolażu. Wprowadzają osobliwe napięcie w obrębie czasu, między porządkiem naturalnym i kulturowym, tradycyjnym i nowoczesnym, prywatnym i politycznym, w przestrzeni władzy i uległości, a nawet w obszarze barw – między monochromatycznym i kolorowym (za to pierwsze w Panama smile odpowiadają flashbacki i organiczny niedobór światła). Jednak najściślejsza relacja zachodzi głębiej. Wolny-Hamkało poszukuje w języku tego, co nieoczywiste – dzięki temu generuje serie metafizycznych wstrząsów, tąpnięć w obrębie codzienności, Damm zderza ze sobą obrazy odległe i zupełnie nieoczekiwane i robi to dokładnie w tym samym celu. Nie chodzi przy tym o to, żeby tę codzienność przejąć, dokonać totalnego abordażu. Nie chodzi tu ani o perswazję, ani tym bardziej o poetycką perwersję. Wolny-Hamkało (jak zawsze) docenia rolę banału, mało tego – uświęca go, w sposób niezwykle subtelny nadaje mu wyższą rangę.
W ogóle „dyskrecja” to słowo klucz do Panama smile. A przynajmniej jeden z kluczy. Tak jak dyskretna (ale znacząca) jest różnica między uśmiechem Duchenne’a a Pan Am Smile, jak subtelne potrafią być dialektyka wyboru i konieczności – między tym, co wybieramy, a tym, co jest dla nas dobre, polityczne i kulturowe gry, w których wszyscy, chcąc nie chcąc, uczestniczymy – w taki bowiem sposób przedstawia je poetka i to ją odróżnia od twórców bardziej zaangażowanych, którzy rejestrują owe gry w ich radykalnych odsłonach i wymiarach. I wreszcie – różne autorskie strategie zacierania śladów w tekście (świecie), w którym wszystko jest na sprzedaż. Konfesja, codzienna intymność czy też intymność codzienności – owszem, ale na własnych zasadach.
Panama smile jest również zapisem zmian. Zarówno w mikroskali, jak i makroperspektywie – jeśli uznać za nie doświadczenie ciała oraz doświadczenie społeczne, które reprezentuje miasto (i jego narracje). Małe rewolucje odbywają się również dyskretnie. Umiera ulubiony antykwariusz, miasto zajmuje ogród, miłość wycieka do sieci, zwalniają dyrektora teatru, kasa koncentruje się na koncie i z konta odpływa, nawet kwiaty nie pachną jak kiedyś, ktoś pali w kominku domami dla lalek i niczym archeolog bada coraz niższe warstwy rodzinnej historii. Jednak zmiany dotyczą przede wszystkim relacji, tak zbiorowych, jak i intymnych, oscylacji między obumieraniem i afirmowaniem, zbliżeniem i oddaleniem. Wolny-Hamkało wprowadza nas w centrum dialogu, który jest pierwotny wobec samego tekstu literackiego; wiersz jest zaledwie chwilowym zanurzeniem w komu nikacyjnym bezmiarze, krótką transmisją bez priorytetów (ponieważ wszystko jest / może być ważne). W zgodzie z logiką powyższego, ale także w związku ze strategią zacierania śladów otrzymujemy coś wyrwanego z szerszego kontekstu i niejednokrotnie pozbawionego puenty. Nie ma w Panama smile miejsca na cyniczną grę ze współczesnością. Jest za to sporo bolesnej ironii. Jej bohaterzy śmieją się, bo chcą śmiechem coś ukryć, coś nim „zagadać”. Śmiech jest formą agresywnego retuszu. Publiczność śmieje się na spektaklach w ramach teatralnej konwencji, ktoś śmieje się jak kogut. Wyobrażam sobie, że każdy taki akt jest właśnie wariacją na temat Pan Am. Na drugim biegunie „są kraje, w którym człowiek jest tylko człowiekiem”. Mniejsza o to, czy to utopia czy nie. Panama smile jest również wyrażoną nie wprost tęsknotą za tymi krajami.