Redaktorką nazywam się, zwykle dodając „pracuję jako”, z szacunku dla moich wspaniałych poprzedniczek; żywych encyklopedii, mistrzyń stylistycznych niuansów, poliglotek, bywalczyń najmroczniejszych zakątków gramatyki z czasów, gdy papier czarnej serii PIW nie był jeszcze pożółkły, a o wszechwiedzy Google’a nie śniły nawet androidy. Ze sztucznym mózgiem działa się nam prawdopodobnie łatwiej, na pewno szybciej, i może się wydawać, że wiedza jest użyteczna już tylko do szermierki na Facebooku. Pracowałam kiedyś z artykułem, oryginalnie napisanym innym alfabetem i tłumaczonym na angielski przez biuro tłumaczeniowe. Techniczni tłumacze zwykle nie znają zasad transkrypcji nazwisk, tymczasem te ostatnie dotyczyły kilkudziesięciu narodowości i było ich kilkaset. Tekst składał się głównie z nich i inicjałów imion, które należało rozwinąć. Przy bliższym spojrzeniu okazywało się, że czasem inicjały pomylono, innym razem skrócone do nich były nazwiska, zaś o wielu nazwiskach zapisanych jako nazwiska nie słyszało nawet Google. Bez niego, znalazłszy się w podobnej sytuacji, nawet redaktorki, które wynoszę na ołtarze, bez wahania uciekłyby w piekielne smoły. Jednak tym razem w procesie dochodzeniowym równie niezbędne okazały się lata treningu środkowo- i wschodnioeuropejskich diakrytyków, przytomność w dziedzinie sztuki współczesnej, wreszcie intuicja w odkrywaniu błędnych transkrypcyjnych schematów. Wszystko to konieczne do właściwej identyfikacji i wskrzeszania ofiar wielowarstwowych zbrodni językowych. Redaktorka nie musi już być encyklopedią, ale bywa maszyną deszyfrującą na bazie algorytmów wiedzy i intuicji. Godzin, by sprawdzić wszystko, nigdy nie starcza. Zwłaszcza gdy dostaje się tekst przełożony przez naturszczyka, najlepiej innej narodowości, albo przez nieetycznego tłumacza, który przepuszcza oryginał przez program.
W obu przypadkach kończy się na przepisywaniu na nowo materiału pełnego kalek językowych i mylnie użytych słów. Komputery nie odzyskały dla nas czasu, lecz nadały tempo, któremu mamy dorównywać.
Niekiedy mówię: odpowiadam za publikacje, choć tak naprawdę czuję, że odpowiadam za ludzi – autorki, tłumaczki, korektorki, redaktorki, projektantki, fotografki i ich męskie odpowiedniki. Za to, by ich rzetelność i wysiłek znalazły godną oprawę. Praca redaktorska w przypadku publikacji o sztuce różni się od prowadzenia podręczników czy literatury stopniem negocjacyjności i liczbą aktorów, którzy nierzadko czują się autorami – też werdyktów. Oprócz kilku(nastu) twórców tekstów, często różnych narodowości, a więc o odmiennych językowych osobowościach i tradycjach pisania (np. przypisów), które należy uspójnić, mamy do pogodzenia w tej samej piaskownicy bujne osobowości redaktorów naukowych, lubiących bronić każdego słowa, kuratorów z ich widzeniem katalogu jako przedmiotu mającego odtwarzać narrację wystawy, przedstawicieli instytucji – własnych i partnerskich, spadkobierców, fotografów, wreszcie projektantów graficznych, inaczej pracujących nad okładką paraliteratury ze stockowym zdjęciem, a inaczej nad rzeczą, którą budują swoje portfolio. Nie można lekceważyć też władzy symbolicznej Wielkiego Fundatora, który milczy, ale patrzy, jak pożytkowane są środki czy gdzie trafi jego logo. W efekcie jest się kimś spomiędzy sprzątaczki a zarządczyni, excusez le mot, „projektem”, z dużą domieszką coachingu, pracy terapeutycznej, mediatorskiej, copywriterskiej, badawczej czy orkiestrującej – gdy wypracuje się zaufanie szefowych. A w przypadku instytucji kultury również księgowej czy kadrowej. Znajomi ze studiów, którzy trafili do biznesu, mówią – chodź do nas. Umiesz wszystko, co trzeba, a tu zarobisz na udon i kino. Jednak w biznesach negocjacje, może oparte na podobnych schematach, nie dają takiej frajdy z tworzenia rzeczy dobrych i pięknych.