Popularne w anglosaskim świecie afrykańskie powiedzenie: „Potrzeba całej wioski, by wychować dziecko” (It takes a village to raise a child), nigdy nie przyjęło się w Polsce. Dlatego zapewne, że o rzeczonej wiosce, która angażuje się w opiekę nad dziećmi lub starszymi rodzicami, Polki – faktyczne opiekunki osób zależnych – mogą tylko pomarzyć. Starsze pokolenia pamiętają jeszcze z PRL-u gęste sieci opiekuńcze utkane z żeńskich krewnych oraz instytucji – żłobków, przedszkoli, świetlic i stołówek. Młodsze rzeczywistość taką znają z opowieści babek albo z artykułów o macierzyństwie pisanych przez koleżanki, które już dawno spakowały swoje i partnerów walizki i zdecydowały się urodzić lub wychować dziecko w jednym z krajów skandynawskich lub na Zachodzie.
Współczesna Polka nie może liczyć na państwo, które w ramach neoliberalnych porządków po 1989 r. uznało opiekę nad osobami zależnymi za prywatną sprawę kobiet.
Niestety, pustkę po abdykacji z finansowania odpowiedzialnej polityki rodzinnej decydenci wypełnili wzmożeniem oczekiwań moralnych, często sankcjonowanych prawem sprzecznym z interesem matek. Płaszczyzn kolonizacji macierzyństwa jest tak wiele, że każda z nich to odrębna historia. Warto przyjrzeć się jednej z nich: współczesnym burzliwym dyskursom mówiącym o terytorialnej odległości w relacji matka–dziecko. W sferze publicznej pojawiły się one niedawno, bo w 2008 r., w związku z uświadomieniem sobie masowych wyjazdów Polek. Oczekiwania wybrzmiewające w tych dyskusjach świetnie obrazują społeczne, ekonomiczne i klasowe sprzeczności, w które uwikłane jest macierzyństwo. Trudno o lepszy niż odległość wskaźnik tego, jak marginalną pozycję ma dzisiaj matka, zwłaszcza wywodząca się spoza klasy średniej. Właśnie przez pryzmat odległości najlepiej widać, kiedy i w jaki sposób Polka mówi „dość”.
Bliskość v. mobilność
Jeśli spojrzymy na najnowszą historię idei wychowawczych i nurtów terapeutycznych, zauważymy, że coraz więcej z nich raczej zacieśnia relację między matką a dzieckiem, niż otwiera tę przestrzeń dla innych. Mamy rodzicielstwo bliskości, które zdrowy kontakt między matką a dzieckiem postrzega jako nieustanny kontakt „ciało w ciało” na co dzień. Zwłaszcza w początkowym okresie życia dziecka można go osiągnąć dzięki chustowaniu, karmieniu piersią, spaniu z dzieckiem. Do tego dochodzą różne nurty psychoterapeutyczne, których podstawą jest przekonanie, że pierwsze trzy lata życia dziecka są najważniejsze, bo budują strukturę przyszłej osobowości i kompetencji, a więc zaleca się stałą obecność bliskiej osoby. Oczywiście najlepiej, by była nią matka. I jeszcze praca wokół jedzenia i zdrowego odżywiania (food / feed work), która, w kontekście zanieczyszczonego środowiska i chemii obecnej w żywności, wymaga ogromnej ilości czasu, by śledzić aktualne ustalenia, co szkodzi, zdobywać odpowiednią świeżą żywność i ją własnoręcznie przetwarzać. Nie bez kozery Élisabeth Badinter ostrzegała, w momencie gdy ruchy ekologiczne zaczęły być popularne w Europie, że mogą one przy okazji zawracać matki do kuchni. Wiele z tych nowych oczekiwań wywiera na matki – niewypowiedzianą wprost – presję pozostania z dzieckiem w domu. I stanowi poważne wyzwanie dla równoległych idei, które miały dawać prawo do bycia tylko wystarczająco dobrą matką.