W wakacyjnym numerze miesięcznika „Znak” (lipiec–sierpień 2011) rozpoczęliśmy dyskusję na temat sekularyzacji. Opublikowaliśmy dotąd głosy księdza Andrzeja Draguły, Piotra Napiwodzkiego, Nilüfer Göle, Johna Graya, Krzysztofa Michalskiego, Tomáša Halíka, ks. Piotra Mazurkiewicza, Cezarego Kościelniaka oraz Tadeusza Bartosia. W tym numerze kolejne głosy: Karola Tarnowskiego, Adama Lipszyca i ks. Janusza Mariańskiego.
Czy sekularyzacja może nam coś w myśleniu religijnym odsłonić, czy może je w jakiś sposób rozwinąć, czy też jej rola zamyka się raczej wyłącznie w akcie negacji czynionym wobec religii?
KAROL TARNOWSKI: Świat zsekularyzowany (m.in. dzięki postępom nauk szczegółowych) to świat odarty z symbolicznych znaczeń, którymi był przepełniony w poprzednich epokach. Coraz wyraźniej przestaje on potrzebować odniesienia do rzeczywistości transcendentnej, zaczyna sam sobie wystarczać, zresztą nie tylko na poziomie czysto przyrodniczym, ale także ludzkim. Proces ten prowadzi do sytuacji, która przez współczesnych myślicieli, nie tylko religijnych, jest określana mianem kryzysu metafizyki i śmierci Boga. Równocześnie jednak otwiera ona zupełnie nowe perspektywy etyczne, w pewnym sensie wyczerpujące się w alternatywie: albo Boga nie ma i można wszystko, albo wręcz przeciwnie, Boga nie ma (czy też Bóg milczy), więc nasze poczucie odpowiedzialności za świat, a przede wszystkim za innych ludzi jest większe. Wszystkie te aspekty współczesnej rzeczywistości czynią niezwykle atrakcyjną formację duchowo-światopoglądową, którą można by określić jako „ateistyczną religię”.
Czym miałaby być ta „ateistyczna religia”? Na jakie jej podstawowe cechy można by wskazać? I co miałoby odróżniać tę formację od takiej krytyki chrześcijaństwa, jaką jest wąsko rozumiany projekt oświecenia, który stanowi ideowe źródło procesów sekularyzacyjnych?
K.T.: Wskazałbym na trzy momenty różnicujące te dwie postawy. Po pierwsze – miłość jako zwieńczenie sprawiedliwości, rozumiana jako pewien nadmiar czy eksces wobec niej, dość zagadkowy, niepozwalający zamknąć miłości w ramach samej sprawiedliwości. Po drugie, jest to perspektywa mesjanicznej nadziei. Oraz, po trzecie – ten moment wydaje mi się może najważniejszy – poczucie braterstwa bez podziału na wierzących i niewierzących. To uznaję za absolutnie zasadnicze (choć, jak sądzę, nie potrzeba do tego wcale religii bez Boga) dlatego, że zawsze powstawały bariery w rodzaju „porządny człowiek, ale niewierzący”.
Czy miłość rzeczywiście jest koniecznym warunkiem zaistnienia religii, nawet „religii ateistycznej”? Wydaje się, że postawa religijna wcale nie musi pociągać za sobą postawy miłującej, w rzeczywistości często jest wręcz przeciwnie.
K.T.: Tu może nieskromnie powołam się na swój tekst, będący odpowiedzią na słynny głos Habermasa w kwestii właśnie nowoczesności i religii. Przeprowadziłem w nim rozróżnienie na prawdę wewnętrzną i prawdę zewnętrzną religii. Przez prawdę zewnętrzną rozumiem to, co religie uznają za prawdziwe w warstwie filozoficzno-dogmatycznej. Krótko mówiąc, wszystko, co organizuje daną religię w pewną spoistą całość. Przede wszystkim jednak jest prawda wewnętrzna religii, w której niemal wszystkie dogmaty są niepotrzebne. Cała ta religijna otoczka jest wtórna, co nie znaczy, że jest niepotrzebna. Jednak tym, o co naprawdę chodzi, jest prawda wewnętrzna religii, którą w istocie jest miłość. Ona stanowi po prostu sens religii. To rozróżnienie bardzo dobrze widać na przykładzie islamskich terrorystów: służą swojej prawdzie zewnętrznej, ale przecież całkowicie zaprzeczają wewnętrznej. Tym, co czyni religię wielkim odkryciem człowieka, a co zostało doprowadzone, w moim przekonaniu, do szczytu przez judaizm i chrześcijaństwo, jest to, że stosunek człowieka do człowieka i także do świata ma być kierowany miłością. Należy w tym miejscu wyraźnie podkreślić, że miłość jako prawda religijna jest syntezą etyki i mistyki. Zatem nie redukuje się do sprawiedliwości posuniętej aż do najdalszych krańców, ale także mówi coś o możliwości poszukiwania boskości w drugim człowieku, czy poprzez drugiego człowieka, którym, jak wskazują chociażby filozofowie dialogiczni, mogę być również dla siebie ja sam. Odnalezienie boskości we współbyciu – to jest religia i tak widziana, doprawdy jest ona obojętna wobec całej tej sfery instytucjonalno-dogmatycznej. To oczywiście do pewnego stopnia utopia, ale, w moim przekonaniu, nie do końca.