Dziecięcy świat Radusi wywraca się do góry nogami, gdy nagle jej mama pakuje walizki i wyjeżdża do Włoch. Tak naprawdę Letycję, czyli właśnie mamę Radusi, zmusza do wyjazdu przedłużające się bezrobocie męża. Tak zaczyna się powieść opowiadana z dwóch perspektyw – dziecka, które stało się „eurosierotą”, i matki-gastarbeiterki. Widzimy dwa mikroświaty oddalone o setki kilometrów, jednak nierozerwalne – zarówno poprzez więź matki i córki, jak i te łączące całe społeczeństwo z niezwykle liczną emigracją zarobkową. Oczami dziecka obserwujemy kraj, w którym słowo „transformacja” przez długi czas brzmiało jak niespełnialna obietnica, oraz ludzi, których jedyną nadzieją na lepsze życie są przebywający za granicą krewni. To świat, w którym dzieci z okolicy, zależnie od kierunku emigracji rodziców, dzielą się na „Hiszpanów” i „Włochów” i w którym dziadkowie na stare lata znów muszą wejść w rolę rodziców.
Historia Letycji pokazuje najróżniejsze strony emigracji zarobkowej. Wykształceni ludzie wykonują najprostsze prace, towarzyszy im nieustanne upokorzenie, a spotykani rodacy okazują pomoc równie często jak chamstwo lub nieuczciwość. Tęsknota za domem nie mija, z czasem silniejsze od niej staje się przywiązanie do pieniędzy.
Masowa emigracja zarobkowa na Zachód zaistniała we wszystkich społeczeństwach Europy Środkowej i Wschodniej, jednak w Rumunii przybrała ona naprawdę ogromną skalę. W ciągu 25 lat po upadku komunizmu kraj ten opuściło ok. 3 mln osób. W 1989 r. liczba ludności wynosiła ponad 23 mln, obecnie jest to niecałe 20 mln. Spadek liczby ludności był powodowany również ujemnym przyrostem naturalnym, lecz to właśnie wyjazdy osób w wieku rozrodczym stały się jedną z głównych jego przyczyn. Początkowo Rumuni wyjeżdżali najczęściej do Włoch i Hiszpani, przede wszystkim ze względu na bliskość językową. Z czasem zaczęli wyruszać również do Niemiec, Wielkiej Brytanii i innych krajów Unii Europejskiej, do której Rumunia przystąpiła w 2007 r. Prawdziwy exodus dotyczył ludzi wykształconych – lekarzy, inżynierów, menadżerów. Przede wszystkim lekarze otrzymywali pracę w zawodzie, jednak ogromna liczba emigrantów zajmowała się budowlanką, opieką nad starszymi i sprzątaniem domów lub zbiorami owoców sezonowych. W samej Rumunii emigrantów zaczęto nazywać căpşunarii, co oznacza zbieraczy truskawek, lub stranieri – od włoskiego słowa „obcy”.
To drugie określenie doskonale pokazuje smutny paradoks sytuacji, w jakiej znaleźli się rumuńscy gastarbeiterzy – obcy w kraju, do którego przybyli, stawali się obcymi w swej ojczyźnie. To jeden z najważniejszych wątków powieści Dana Lungu. Rodziny, których członkowie nie wyjechali, zaczynają z pogardą patrzeć na căpşunarii i stranieri, a Radusia cierpi, gdy w szkole słyszy, że jej mama, za którą tak przecież tęskni, „wyciera tyłki staruchom”. Mężowie, żony i rodzice gastarbeiterów z jednej strony trochę się wstydzą, ale z drugiej – nie potrafią odmówić sobie luksusów i inwestycji w budowę czy rozbudowę domu, pokrywanych z pieniędzy przysyłanych z zagranicy. A w tym wszystkim jest dziecko, które cały ten dziwny świat stara się jakoś sobie wytłumaczyć, choć niestety emocje biorą górę nad dziecięcą racjonalnością.