Zimą 1982 r., podczas krótkiego pobytu w Paryżu – przybywałem z Heidelbergu, gdzie przez dwa lata byłem stypendystą Fundacji Humboldta – zawadziłem (było popołudnie) o College de France[1], by wysłuchać Pańskiego wykładu. Byłem w towarzystwie pewnej koleżanki z Rumunii, żarliwej czytelniczki Pańskich pism, która wydała właśnie w kraju antologię tekstów „Tel Quel”, zawierającą, m.in., obszerny fragment O gramatologii. Co do mnie, czytałem część Pana książek, szczególnie ceniąc Marginesy filozofii, i, w związku z moimi zainteresowaniami filozofią Platona i Heideggera, zwróciły mą uwagę Pańskie kompetentne i oryginalne interpretacje wielkich greckich i niemieckich momentów filozofii. W końcu trafiłem na sposobność, by poznać Pana w roli wykładowcy.
Przypadek sprawił, że trafiłem na pierwszy wykład, wygłoszony przez Pana po swym wypadzie do Pragi, który zakończył się mnóstwem perypetii, kulminujących zatrzymaniem w areszcie na dwa–trzy dni; narobiło ono nieco szumu we francuskich mediach. Ze względu na te szczególne okoliczności powiadomił Pan publiczność (złożoną z ponad setki studentów, sprawiających wrażenie obeznanych z Pana zajęciami), że zamiast zwykłego wykładu opowie im Pan o swej praskiej przygodzie, stosując jednak w tym celu niektóre specyficzne dla Pańskiego myślenia pojęcia.
Opowieść praska
Zaczął pan od poinformowania nas, że deklarowanym celem podróży było przejście trasą Kafki, zaś tym niejawnym odwiedzenie kilku przyjaciół, sygnatariuszy Karty 77, znajdujących się pod ścisłym nadzorem praskiej policji. Oto, powiedziałem sobie jako przybysz ze wschodu Europy i osoba wiedząca co nieco o intelektualistach stamtąd oraz o ich nadzorowaniu, piękny gest intelektualnej solidarności. I jeśli filozof miary Derridy przeżywa doświadczenie tego typu i ma okazję, by się nim podzielić ze swymi studentami (i do tego nie w pierwszy lepszy sposób, lecz z wykorzystaniem narzędzi wyrafinowanej myśli), to będą oni mieć niewątpliwie wyjątkową okazję, by zrozumieć to, co najistotniejsze w dramacie krajów, które zostały po wojnie przehandlowane za światowy pokój. Oto dowiedzą się teraz, jak wielka była cena ich wolności. Przygotowałem się więc na ten zasadniczy dowód, jednak to, co nastąpiło potem, wprawiło mnie w osłupienie.
Opowiedział nam Pan, w jaki sposób po pierwszej wizycie u jednego z przyjaciół został zlokalizowany i jak natychmiast zaczęto Pana śledzić. Pana ambicją było podjąć próbę pozbycia się „opiekuna”, wobec czego w najmniejszych szczegółach opisał nam Pan skomplikowaną trasę, którą Pan w tym celu obrał (przechodzenie przez sklepy, przemykanie się przez pasaże, slalom między kolumnami itd.). Naszkicował Pan tę trasę na tablicy i oznajmił, że oto mamy przed oczami jeden z możliwych przykładów ilustrujących tak drogie Panu pojęcie trace, „ślad”. I oto, na końcu tej skomplikowanej ścieżki „dyseminacji”, oczekiwał Pana niewzruszony… „opiekun”. Ton, jakim Pan to powiedział, kontrast, jaki zbudował Pan pomiędzy wyrafinowaną próbą zmylenia „opiekuna”, pomiędzy dobrze dawkowanym narastaniem, krok po kroku, wiary w jej powodzenie a końcową porażką – wszystko to miało wywołać, w Pańskiej relacji, efekt komiczny i, w rzeczy samej, sala wybuchła śmiechem. Rosnący dobry nastrój publiczności udzielał się Panu stopniowo i w krótkim czasie atmosfera panująca na sali wskazywała raczej na widownię oglądającą jakiś film ze złotych czasów komedii niż na tę, w której pokazuje się sekwencję ze świata horroru. Mówiąc krótko, w dniu odlotu na lotnisku sprawdzono Pana walizki, do jednej z nich podrzucono narkotyki. Błyskawicznie pojawił się policjant obwieszony aparatami fotograficznymi, lampami i fleszami – opisał go nam Pan nader szczegółowo, niczym przybysza z kosmosu, a także odegrał Pan, jak sądzę, moment jego wejścia na scenę, co wywołało kolejną falę wesołości. Sfotografowano Pana: bez walizek, obok walizek, same walizki. Trafił Pan wprost do więzienia, zamknięto Pana w celi (razem z jakimś Cyganem z Rumunii!), jeśli mnie pamięć nie myli, nawet Pana ostrzyżono i potem przez jakiś dzień–dwa nic się nie działo. Nie tracąc dobrego nastroju przywołał Pan ogarniającą Pana stopniowo panikę, fakt, że w końcu zaczął Pan walić pięściami w drzwi, następnie gorączkowe próby zgromadzenia słów o brzmieniu uniwersalnym z myślą o przedstawieniu swych żądań patrolującemu korytarz strażnikowi (wydaje mi się, że w tym miejscu swej opowieści wplótł Pan nową dygresję o uniwersalnych wyrażeniach homofonicznych). Ze szczególnym upodobaniem zatrzymywał się Pan przy leksemach „ambasada” i „adwokat”. Nic się jednak nie zdarzyło, słowa uniwersalne trafiły w próżnię. Grzmoci Pan pięściami w drzwi, zbliża się strażnik, otwiera wizjer, mówi Pan: „ambasada!”, on życzliwie powtarza: „ambasada, ambasada”, po czym zamyka wizjer i znika. I potem znów: „Adwokat!”; „adwokat, adwokat” i znów znika (chichoty na sali sięgnęły w tym momencie szczytu). I w końcu rozwiązanie: trzeciego dnia drzwi się otwierają, pojawia się ambasador Francji w Pradze w towarzystwie jakiegoś oficera, zawiadamia się Pana, że ma Pan natychmiast opuścić Czechosłowację, zostaje Pan odtransportowany do ambasady, a stamtąd prosto na lotnisko.