DNI GRUDNIOWE
Słucham radia. Po trochu czytam wspomnienia, refleksje, próby oceny, a raczej odnalezienia, ukształtowania orientacji: co się stało dla nas, z nami, wokół nas przez nastanie stanu wojennego. Takie próby ponawiane są co roku, w tym roku chyba bardziej intensywnie. Jakby potrzeba orientacji stała się pilniejsza. Sama czuję, że mi jej brak. Nie wiem, wciąż za mało wiem.
Wciąż nie jest zaspokojona potrzeba interpretacji tego, co przeżyliśmy. Trochę takiej szansy dało seminarium zainicjowane przez Jacka Kuronia w 1987 roku. Późno, bo ledwie rozpoczętą pracę przerwał gorący okres poprzedzający podejście do Okrągłego Stołu. I tak potoczyło się wszystko dalej. Rzeczy niedomyślane wtedy powracają. Trzeba by je szczerze omówić w gronie dawnych współuczestników wydarzeń, może też z młodymi (jeśliby zechcieli w coś takiego się włączyć). Ale nie ma przestrzeni na takie spotkania. Jesteśmy podzieleni za sprawą i ówczesnych, i późniejszych zaszłości. To są więc samotne rozważania, pobieżne i tymczasowe.
Pierwsze spostrzeżenie. Chyba nie należy, to znaczy byłoby nierozważnie rozpatrywać, czym był „stan wojenny”, w oderwaniu od całej powojennej historii. Jak spojrzeć w głąb pamięci własnej i przekazanej? Czy coś widać w krótkich czy dopiero w długich światłach? Moim zdaniem użycie długich da więcej. Stan wojenny to etap finalny. Ale też jakby klamra, nawrót, uwyraźnienie zatartych konturów. Znów – jak w latach czterdziestych, pięćdziesiątych – więzienia w centrum uwagi. Dokąd wiozą internowanych, dlaczego ku wschodniej granicy? Wejdą – nie wejdą? Raczej chodzi o to, czy zechcą siłowo uwyraźnić swoją cały czas trwającą dominację.
Dziś, starając się osłabić, rozbić alibi generała Jaruzelskiego („to nie ja sam, to oni, przed nimi musiałem Polski bronić”), w istocie pracuje się nad osłabieniem przekonania o sile radzieckiej grozy. Nie wiem, czy to może się udać, gdy chodzi o starsze pokolenie. Pamięć grozy jest mocno utrwalona. Ma też swoje ugruntowanie w psychice: myślę, że to naturalne, iż wolimy czuć się – pomimo wszystko – raczej ofiarami zewnętrznej, obcej przemocy. Siły tak przerażającej, tak zdolnej do wszystkiego, że lepiej już wysłać na rodaków własne czołgi, które staranują zaspawane bramy, ale nie będą miażdżyć ludzi. W takiej konfrontacji też tkwi groza, która urzeczywistniła się w kopalni „Wujek”. Cud, że podobne tragedie bratobójcze nie były częstsze i jeszcze bardziej krwawe.
Co by się działo, gdyby weszli, ruszyli pomagać ONI? Łatwo dziś twierdzić, że to nie było wtedy możliwe. Wielu z tych, którzy do dziś uważają, że stan wojenny był konieczny, przeżywało wówczas ostry lęk, pamiętając nie tak odległe w czasie interwencje w Budapeszcie i Pradze.
To bardzo ciekawe: im częściej przedstawia się okres pierwszej Solidarności jako „karnawał wolności” (podobny do czeskiego), tym silniej prowokuje się wizję stanu wojennego jako roztropnego ukrócenia niewczesnej zabawy (z fajerwerkiem „Posłania do Narodów”). I ludzie w myśl tej logiki „aprobują” stan wojenny. Nie widzą w nim tego, czym był: wyjątkowo obrzydliwego aktu tchórzostwa, kapitulacji pod naciskiem dominującej siły, pod naciskiem samego strachu przed nią. Zamiast porozumienia obezwładnienie kopniakiem – zademonstrować tamtym, że poradziliśmy sobie sami, choć w ich stylu.