Przedstawmy sobie taką oto scenkę – w realiach Rzymu, szczególnie późnej, cesarskiej epoki, wcale nierzadką: oto wybucha pożar w jednym z maleńkich mieszkanek w potężnej, pięciopiętrowej kamienicy czynszowej. Potrącona lampka z oliwą, wiklinowe przepierzenia, po których ogień przenosi się z mieszkania do mieszkania i między piętrami, wreszcie najwyższe kondygnacje wykonane z drewna – to wszystko wystarczy, by w ciągu kilku minut ogień rozprzestrzenił się do tego stopnia, że nie ma mowy, by dało się uratować coś więcej niż kilka drobiazgów z wnętrza sklepików umieszczonych na parterze. Jak gasić pięciopiętrowy budynek, przybiegając z wiadrem wody, choćby tych wiader były nawet setki?
Na szczęście już w I w. p. Ch. Rzymianie mogą liczyć na pomoc zorganizowanych straży pożarnych. W odpowiedzi na okrzyki przerażonych mieszkańców zjawiają się niewolnicy Marka Krassusa. Są pierwsi na miejscu tragedii, wyposażeni w pompki strażackie i gotowi rzucić się w ogień. Przybywają na miejsce i… czekają cierpliwie na sygnał od zatrudnianego przez Krassusa pośrednika handlu nieruchomościami. Gdy ten potwierdzi, że uzyskał od zrozpaczonego i bezradnego właściciela kamienicy podpis na dokumencie sprzedaży, przystępują ochoczo do gaszenia domu, który w ten oto sposób, szybko i tanio, staje się własnością ich pana, Marka Licyniusza Krassusa, jednego z najbogatszych obywateli rzymskich, a wkrótce także członka triumwiratu niepodzielnie rządzącego przez chwilę tym, co zostało z republiki rzymskiej. Zanim urzędnikom miejskim zaświta myśl o zorganizowaniu państwowej straży pożarnej (choćby po to, by zdobyć sobie poklask mieszkańców, jak w 21 roku p. Ch. Marek Egnacjusz), zanim Oktawian August wyprowadzi na ulice Rzymu zawodowych vigili wraz z towarzyszącymi im lekarzami, Krassus dorobi się majątku na handlu nieruchomościami – tym łatwiej, że ponoć jego niewolników-strażaków, w zgoła odmiennej roli widywano na miejscu zdarzenia, zanim pojawił się w nim ogień.
Za panowania Augusta pożary stały się rzeczywistą plagą Rzymu: liczebność miasta zaczyna sięgać miliona (w II wieku osiągnie – jak się zdaje – maksymalną liczbę 1,2–1,6 miliona mieszkańców ), a jego granice nie poszerzą się wystarczająco, by zachować bezpieczną i wygodną niską zabudowę. Rzym zacznie się niebezpiecznie piąć w górę. Już w I w. p. Ch. Cyceron napisze o „Rzymie w powietrzu zawieszonym” , a będzie to dopiero początek mody (konieczności?) wznoszenia budowli, których nasza wyobraźnia, karmiona widokiem parterowych i jednopiętrowych Pompejów, raczej z antycznym miastem nie kojarzy. Tymczasem, gdybyśmy chcieli poczuć atmosferę Rzymu cesarskiego, nie Pompeje, nie Herkulanum czy starożytna Ostia, ale raczej wąskie i ciemne uliczki dzisiejszego Zatybrza byłyby lepszą pożywką dla naszej wyobraźni.
Z obawy przed pożarami i zawaleniami Oktawian August zabroni budowania kamienic wyższych niż 20 metrów, a Trajan jeszcze o dwa metry zmniejszy ten limit. Rzym wypełniać więc będą kamienice czynszowe (insulae) cztero- i pięciopiętrowe (w II wieku będzie ich w mieście ok. 46 tysięcy!). W IV stuleciu do Wiecznego Miasta przybywać będą z odległych prowincji, Egiptu, Hiszpanii, Afryki, zamożni kupcy, których marzeniem będzie zobaczyć nie Panteon, nie Koloseum czy potężne termy Karakalli, ale… rzymski drapacz chmur, słynny na cały świat dom Felikuli (insula Felices), wyrastający ponad kamienice na łączną wysokość, którą dziś możemy oceniać na jakieś 30 metrów!