Jeszcze niedawno, kiedy serbski pogranicznik znajdował w paszporcie błękitną pieczątkę ONZ, zatrzymywał go i wołał swojego szefa. Zwłaszcza jeśli w kraju akurat odbywały się wybory, albo do Belgradu przyjeżdżali dyplomaci państw Grupy Kontaktowej i w ogóle świat, po kilku miesiącach letargu, na nowo przypominał sobie o Kosowie i postanawiał, że coś z nim wreszcie zrobi. Wtedy, jeszcze zanim Moskwa zdążyła zaprotestować, Pekin wstrzymać się od głosu, a Genewa – wydać któryś z rzędu komunikat o odłożeniu negocjacji na następne pół roku, swoją maleńką rolę w spektaklu o Kosowie odgrywał on, funkcjonariusz państwowy z zagubionego w polach słoneczników terminalu drogowego we wsi Horgoš, na granicy z Węgrami.
Symbol kuli ziemskiej z napisem „UNMIK” odbity w paszporcie potwierdzał, że wracało się z Kosowa. I że wjazd do prowincji nastąpił od strony państw trzecich. To nic, że przepisowo, a zezwolenie wbił upoważniony urzędnik ONZ. W czasie politycznej niepogody ta zwykła pieczątka była czułym barometrem nastrojów w Belgradzie. Jeśli były liberalne, paszport wracał do właściciela i dalsza droga do Budapesztu stawała otworem. Ale kiedy atmosfera wokół Kosowa robiła się gęsta, nerwowi stawali się i pogranicznicy. Kosowem, formalnie częścią Serbii, od 1999 roku opiekował się cały świat. Cywilną administrację utworzyło tu ONZ (UNMIK – United Nations Mission In Kosovo), a wojskową – NATO (oddziały KFOR – Kosovo Force). No i przede wszystkim ciągle obowiązywała rezolucja nr 1244 Rady Bezpieczeństwa, taka kosowska „mała konstytucja”, która zakazywała armii i policji serbskiej przebywania na terytorium prowincji.
To dlatego Belgrad nie pilnował granicy Kosowa na odcinku, gdzie była ona de iure również zewnętrzną granicą całej Serbii – a paszporty sprawdzało ONZ. I dlatego też funkcjonariusz, któremu błękit nieszczęsnej pieczątki przyciemniały nieco okulary przeciwsłoneczne (w Horgoš wielu je nosi, z nieba oślepia tu słońce, a z ziemi – słoneczniki), zawsze mógł oznajmić, że oto trzyma w ręku dowód poważnego przestępstwa: nielegalnego, bo bez upoważnienia od władz w Belgradzie, przekroczenia granicy państwa.
W końcu, po skargach turystów z Zachodu, zareagowało ONZ. Od pewnego czasu wjeżdżającym do Kosowa nie wbija się już pieczątek do paszportu, ale na specjalną kartkę, którą w razie potrzeby można szybko wrzucić do kosza.
Tak oto wielka polityka przestała czepiać się gości z zagranicy, choć ciągle dokucza tym, przed którymi szlabany przejścia w Horgoš są zamknięte na stałe: na przykład wielu Albańczykom z Kosowa. Oni nie chcą się starać o serbski paszport w Belgradzie. Wolą już ten śmieszny „dokument podróży UNMIK” – w drodze prawie bezwartościowy, ale przynajmniej własny, kosowski. Lubią też tablice rejestracyjne na swoich autach, z literami KS. Nie uznaje ich nawet Belgrad i dlatego dwieście tysięcy zarejestrowanych w Kosowie samochodów nie może wyruszyć z prowincji w szeroki świat.