Manicheizm, choć ostatecznie został wytępiony już w średniowieczu, a jego ostatnich oficjalnych reprezentantów wymordowano podczas kolejnych krucjat organizowanych przeciwko katarom, pozostaje wciąż żywy w myśleniu, działaniu i teologii katolickiej. Wrogość wobec cielesności (ze szczególnym uwzględnieniem seksualności), wiara w istnienie dwóch stanów życia (duchownego i świeckiego), apoteoza czystej duchowości – pozostają istotnymi elementami kaznodziejstwa, nauczania duchowego, a nawet rozmaitych nurtów teologicznych i filozoficznych. To przeciwko nim skierowane zostało nauczanie Jana Pawła II zawarte w ,,Katechezach o małżeństwie”, które George Weigel uznał za bombę, która odmieni oblicze Kościoła. I wcale nie chodzi tu tylko o zmianę podejścia do cielesności, ale o totalną przemianę (a może dokładniej: odkrycie tego, co w Piśmie Świętym zawarte było od zawsze, ale nie miał tego kto odczytać) tak pewnych aspektów eklezjologii, jak i antropologii. Bomba ta jednak wciąż jeszcze nie wybuchła, a manichejskie (albo ujmując rzecz szerzej: helleńskie) myślenie nadal oddziałuje na myślenie i duchowość tak małżonków, jak i celibatariuszy. Dopiero taka rewolucja odkrytej i zrozumianej cielesności i seksualności może przywrócić myśli chrześcijańskiej jej żydowskie, judaistyczne korzenie, z ich akcentowaniem jedności, cielesności i codzienności. Korzenie, które zostały odrzucone pod wpływem nie tylko manicheizmu, ale także wrogiej wobec cielesności myśli greckiej, ze szczególnym uwzględnieniem neoplatonizmu.
Brak jedności
Istotą manicheizmu, o czym nie można zapominać, pozostaje jednak wcale nie odrzucenie cielesności, ale przyjęcie umiarkowanego lub radykalnego dualizmu ontycznego. Zdaniem owych dualizmów, świat dzieli się na dwie sprzeczne ze sobą zasady: „jedną dobrą, którą nazywają Bogiem, a drugą złą, która nie jest dziełem Boga”[1] (by posłużyć się cytatem z pism św. Augustyna). Obie te siły znajdują się w konflikcie ze sobą. Celem manicheizmu jest zaś ich ostateczny podział, „powrót do pierwotnego rozdziału między Światłem a Ciemnością”[2]. To przeciwstawienie niekoniecznie musi oznaczać sprzeczność między tym, co duchowe, a tym, co materialne. Materia (jako zasada, a nie jako to, co widzialne) nie przez wszystkich musi być uznawana za zasadę zła. Nie ulega jednak wątpliwości, że za z natury zły uznawany był już świat widzialny. Tym, co naprawdę stworzone jest przez Boga (a zatem może zostać uznane za dobre), są bowiem wyłącznie byty duchowe, wszystko zaś to, co zmienne, podlegające zniszczeniu, przemijaniu i zepsuciu, uznawane jest za owoc działalności „złego stworzyciela”.
Bóg stworzył tylko duchy i to, co nie może ulec zepsuciu ani zniszczeniu, gdyż dzieła Boże trwają wiecznie; zaś wszystkie rzeczy widzialne lub wyczuwalne, takie jak niebo i ziemia i wszystko, co się tam znajduje, z wyjątkiem samych tylko duchów, są dziełem diabła – wyjaśnia poglądy średniowiecznych już katarów Jean Duvernoy[3]. Między tymi dwiema siłami – w człowieku unaocznia je cielesność pochodząca od diabła i duchowość, będąca cząstką Boskości – toczy się nieustający konflikt. Jego celem jest oddzielenie tego, co święte, od tego, co takim zdecydowanie nie jest, czyli ducha od cielesności, uwolnienie cząsteczek Boga uwięzionych w materialności i powrót do stanu niezmiennej świętości.