Na początku przypomnijmy, że Marlow, którego głosem przemawiają najbardziej bodaj pamiętne Conradowskie opowieści, nie jest zwyczajnym marynarzem, ale wędrowcem: bezdomnym, niezakorzenionym nomadą. Dla anonimowego narratora Jądra ciemności przysłuchującego się relacji Marlowa z wyprawy do Afryki to rozróżnienie ma daleko idące konsekwencje, które wyznaczają odrębny stosunek do świata i możliwości jego poznania. Otóż, jeśli wierzyć temu narratorowi, dla marynarzy świat nie ma tajemnic, gdyż żyją w jednym, stosunkowo niewielkim i zamkniętym środowisku; dla tułającego się po świecie Marlowa – przeciwnie, każdą opowieść spowija tajemnica.
Kiedy marynarze czekają na odpływ na martwych wodach Tamizy, zanurzeni w gęstniejącym mroku nocy i odwróceni plecami do świateł najpotężniejszej metropolii świata, Marlow zaczyna opowiadać, a jego opowieść wpisuje się w ten – dzielony przez słuchaczy i mroczniejący krajobraz – stan zawieszenia, oczekiwania i bezruchu. Conrad zadbał o to, byśmy odczuli, że opowieść Marlowa, która wypełni pozostałe strony Jądra ciemności, rodzi się z mroku i mrokiem zostaje naznaczona. W ciemnościach nocy, gdy słuchacze nie widzą gawędziarza, bo jego twarz wyłania się z czerni tylko w chwilowym błysku zapałki, by zaraz potem zanurzyć się ponownie w dookolną ciemność, opowieść przybiera postać bezosobowego, nieuchwytnego głosu. Snute przez ten głos historie różnią się zasadniczo od mrowia podobnych marynarskich opowieści, bo, jak czytamy, „według [Marlowa] sens jakiegoś epizodu nie tkwi w środku jak pestka, lecz otacza z zewnątrz opowieść, która tylko rzuca nań światło – jak blask oświetla opary – na wzór mglistych aureoli widzialnych czasem przy widmowym oświetleniu księżyca”[1]. Zostaliśmy więc lojalnie uprzedzeni, że sens opowieści Marlowa, która, jak dobrze o tym wiedzą jego słuchacze, nie doprowadzi do żadnej konkluzji, jest rozproszoną mgławicą. Nie ma w sobie niezawodnej materialności twardej jak kamień pestki, która tkwiłaby pewnie w samym sercu narracji. Nie jest nieruchomym punktem opowiadanych historii, który wyznaczałby hierarchię epizodów i postaci, ani trwałym gwarantem znaczenia wypowiadanych słów, ale ciemnością, którą podświetla widmowa pustka.
Piszę „pustka”, bo choć w cytowanej tu Conradowskiej metaforze opowieść porównana zostaje do blasku, trudno zapomnieć, że wyłania się ona z głębokiej ciemności, a sam blask jest światłem jedynie odbitym. Świetlistość zbliża się tu do swego przeciwieństwa, do mroku, by z nim się w końcu stopić, tak jak „biała plama” na mapie staje się synonimem „czarnej dziury”. Biel i czerń, blask i mrok, pozornie antytetyczne, ewokują pustkę. W obu kryje się sugestia niepokojącego braku i równie niepokojącej, niewyrażalnej tajemnicy.
Takie poczucie pustki, białej plamy (lub czarnej dziury) otoczonej mglistą powłoką, może towarzyszyć także lekturze Foe J.M. Coetzee’ego[2]. Jądrem opowieści, snutej przez Susan Barton, narratorkę i bohaterkę Foe, nie jest bowiem twarda pestka sensu, ale, jak u Marlowa, nieobecność: cisza i mrok. Tą ciszą jest niemota Piętaszka, niewolnika, towarzyszącego narratorce niczym cień, bez którego i poza którym nie ma jej opowieści. Mrokiem zaś jest ciemność jego rozwartych okaleczonych ust, w głąb których Susan boi się zajrzeć, bo, jak mówi, „jest zbyt ciemno”.