Drogobicz
„Agrablan vojaĝon” – tak w języku esperanto życzy się szczęśliwej podróży. Śpiwór to „dormosako” a „dorsosaco” – plecak. „Tendoplaco” znaczy pole namiotowe, „teo” – herbata, „poto” – garnek. Ciekawe, jak powiedzieć „drewniana łyżka”? Lekka, lipowa, starannie wyprofilowana. Podstawowa zaleta – nigdy się nie nagrzewa, dlatego od razu można sięgać do miski. Leon zawsze zabiera w drogę dwie, żeby w razie potrzeby komuś pożyczyć. Ludzie czasem zapominają o podstawowych rzeczach. Na przykład o tym, by spełniać swoje marzenia. Po esperancku: „plenumi la revon”. Na stronie internetowej Beaty Pawlikowskiej Leon znalazł „złotą myśl” na ten temat. Nie pamięta jak dokładnie brzmiała, ale chodziło mniej więcej o to, że nieważne, ile ma się lat, należy szukać siebie i iść za głosem serca. Dlatego z przekonaniem mówi: „Wiesz, my jeszcze pojedziemy tam, gdzie nam się marzy”. Jako Ukrainiec Leon do prawie każdego państwa potrzebuje wizy, po którą musi udać się do Kijowa, pokonując około 600 kilometrów w jedną stronę i płacąc. Ale i tak mu wierzę. Przecież już zdołał nauczyć się esperanto.
Przed domem Leona rosną kwiaty – smolinosy. Okna są duże, parapet wysoko. Popękaną ścianę od lat zdobi regularny, naniesiony wałkiem wzorek. W niewielkiej łazience jest już ubikacja. Zimą trzeba palić w kaflowym piecu. Tapczan przykrywa koc z wizerunkiem tygrysa. W pokoju jego osiemdziesięcioletniej mamy – ma na imię Lida, a pomieszczenie jest zarazem czymś na kształt salonu – wiszą święte obrazki z mnóstwem złoceń. W wazonie na stole pachnie jaśmin. Leon robi herbatę po turecku. Potem pokazuje zdjęcia z Kapadocji. Ostro zakończone skały, monastery, groty. Radziecki aparat LOMO sprawdza się doskonale. Leon ma go od zawsze. Zaś do Hospitality Club należy od roku i trzech miesięcy, nieco dłużej do Pasporta Servo. Jego pierwszym gościem był Japończyk (nick: laktavojo), któremu przypadło honorowe miejsce w pamiątkowym zeszycie. W końcu tyle trudu, czasu i zachodu kosztowało go, żeby dotrzeć do Drohobycza na ulicę Sahajdacznego.
Leon zdaje się wiedzieć wszystko o mieście Brunona Schultza. Wie, gdzie pisarz zginął, kim była pani Frosia z sąsiedniego sklepu… Wie, który fragment brukowej kostki ułożono przed przyjazdem cesarza Franciszka Józefa, a który przeniesiono z dalszej ulicy i załatano nim dziury na Rynku z okazji wizyty prezydenta Kuczmy. Wskazuje na postać Swabody na budynku liceum i mówi, że to zupełnie jak w Nowym Jorku – Statue of Liberty. Wyjaśnia, jakim cudem Matka Boska na bramie obok kościoła przetrwała do dziś i dlaczego w herbie Drohobycza jest dziewięć beczek z solą. Prowadzi na ulicę Żupną, gdzie niestety panuje głucha cisza, bo dzwonek oznajmiający koniec zmiany zamilkł lata temu. Wyciąga stare zdjęcia, na których widać orły, jakie dawniej stały na dachu ratusza, i opowiada o sieci tuneli ciągnących się pod chodnikiem. Historię Drohobycza można poznawać na wiele sposobów. Na przykład za pomocą ogrodzeń. Mija się żeliwne bramy, zardzewiałe siatki, poskręcane, spiczaste pręty i drewniane płoty, gdzie częściowo brakuje sztachet. Gdzieniegdzie dostrzega się secesyjny kwiatek, pofalowaną łodygę, ukręcony liść i w zasadzie wie się już wszystko. Ale można iść dalej – szlakiem studzienek kanalizacyjnych, oryginalnych, z napisami: „Sam. Katowice”, „Rudolf Schmidt. Biała”, „A. Kunz. Lwów”, „J. Michalik w Drohobyczu”. Albo szlachetniejszą trasą dla bardziej wybrednych. Ogląda się wtedy płytkę na posadce w kamienicy numer 11, z napisem: „Joachim Sternbach. Drohobycz”, i tablicę pamiątkową na postumencie pomnika Mickiewicza (tylko dla wtajemniczonych, bo jest z tyłu), z dedykacją: „Adamowi Mickiewiczowi mieszkańcy miasta i okolicy Drohobycza”. I jeszcze jedną, też ku czci wieszcza – na ścianie kościoła: „Pamięci Adama Mickiewicza w setną rocznicę urodzin wdzięczni rodacy 1798–1898”. Można również zobaczyć odpadający napis na ścianie jednego z domów: „Restauracja”, i zupełnie nowy szyld na szklanych drzwiach jednego z budynków: „Państwowy Uniwersytet Pedagogiczny imienia Iwana Franki w Drohobyczu”. Wszystko po polsku.