Kochana Elizabeth,
dzięki za list[1], który dotarł do mnie przed kilkoma dniami. Muszę Ci się przyznać, że od naszego rozstania codziennie nosiłam się z myślą, by chwycić za pióro, a właściwie siąść do komputera i wystukać coś do Ciebie. Wrażenie niedosytu, niedokończonej rozmowy, jakiegoś niedopowiedzenia nie opuszczało mnie przez minione tygodnie aż do dziś. Napiszę więcej: to było poczucie klęski, nieustanny wyrzut sumienia. Jednak brak czasu wynikający z zaangażowania w nasze umierające dzieci, a przede wszystkim nieumiejętność sformułowania myśli sprawiały, że odkładałam pisanie na później. Tym bardziej się cieszę, że odezwałaś się pierwsza, że opisałaś historię swoich spotkań z panem Phillipsem, pozowania mu podczas sobotnich popołudni w Oakgrove oraz niespodziewanej decyzji, by się przed nim rozebrać i obdarować chorego staruszka „błogosławieństwem życia i piękna”[2] w postaci „seksualnej, dobrotliwej jałmużny”[3]. Pewnie niełatwo było Ci napisać o tym do Twojej siostry zakonnicy, skoro uczyniłaś to dopiero po 30 latach od tamtych wydarzeń. Dziękuję. Dziękuję zwłaszcza za to, że mimo oporów ten list wysłałaś, choć nie było to pierwotnie Twoim zamiarem. Gdy czytałam w post scriptum, że pragniesz, byśmy mówiły do siebie „wprost i otwarcie”[4] i bym nie pozostawiała Cię bez odpowiedzi, miałam w gardle zastygłą grudkę szlochu. Twój list i Twoja szczerość pozwalają pisać mi wprost i bez osłonek, z nadzieją, że uda się nam przerzucić most porozumienia nad dzielącym nas oceanem.
Najpierw chcę Cię jednak przeprosić za moje zachowanie, gdy się ostatnio widziałyśmy. Wynikało ono z wewnętrznego zakłopotania, poczucia, że marnuję ostatnią być może szansę. Pewnie wyczuwałaś, że chciałam, byś w trakcie Twojej wizyty w Afryce odkryła ścieżkę powrotu do Boga, przypomniała sobie, co wyniosłaś z czasów, gdy mieszkałyśmy w Northcote i chodziłyśmy do szkoły. Przez wszystkie dorosłe lata temat wiary, relacji z Bogiem, był nieobecny w naszych listach, telefonach czy przy okazji sporadycznych spotkań. Omijałyśmy ten wątek, skupiając się na aktualnej paplaninie. Zawsze potem czułam wyrzuty sumienia. Umiałam rozmawiać o Bogu z bardzo różnymi ludźmi. Nie peszyło mnie, gdy ktoś był wyznawcą innej religii, osobistym wrogiem Boga czy nosił w sobie antyrzymski resentyment. Nie potrafiłam jednak poruszyć tego wątku w spotkaniach z moją rodzoną siostrą. Zawsze chciałam i zawsze uciekałam. Nie potępiaj mnie dziś i nie dziw się, że zależało i zależy mi na Twoim spotkaniu z Jezusem. Skoro On jest sensem i największym skarbem mego życia, to chciałabym Nim obdarować moją jedyną siostrę. Nikt nie jest prorokiem we własnym domu. Jakoś akceptowałam Twoją drogę odejścia do Boga, ale bolały mnie Twoje stwierdzenia, że Bóg nie ma dla nas czasu, bo jest zajęty swoimi sprawami. I nie chodziło o to, że uderzałaś w moją wiarę – przechodziła ona większe próby – ale o to, że wypowiadała je moja rodzona siostra. Nigdy nie przestawałam się modlić, byś do Niego wróciła. Podczas spotkań w Johannesburgu i Marianhill zdawałam sobie sprawę, że mamy mało czasu, że być może widzimy się ostatni raz w życiu. Tym bardziej chciałam Cię do Niego pociągnąć. Niestety, moje zmęczenie, skrępowanie i strach, sprawiały, że rozmawiałyśmy przez szybę, że te same słowa znaczyły dla każdej z nas co innego. Nie mogłam też pozbyć się wewnętrznego rozdrażnienia, jakiegoś napięcia, gdy próbowałam poruszać przy Tobie kwestie wiary. Im bardziej mi zależało, tym gorzej wychodziło, narastało poczucie bezradności i idące w ślad za nim zdenerwowanie.