…chciałem tylko, żeby gdzieś przekroczyć granicę, wszystko jedno którą, bo dla mnie ważny był nie cel, nie kres, nie meta, ale sam niemal mistyczny i transcendentalny akt przekroczenia granicy.
Ryszard Kapuściński, Podróże z Herodotem
Zniesienie kontroli granicznych pomiędzy Polską i czterema z jej sąsiadów jest wydarzeniem symbolicznym i pożądanym. Jest logiczną i opóźnioną konsekwencją aktu jednoczenia się Europy sprzed niemal czterech lat. Oznacza odzyskanie naturalnego prawa człowieka do wałęsania się po świecie i jest ciosem w szczękę cywilizacji Ausweisu, stworzonej przez państwa narodowe. Przyniesie ogromne ułatwienia obywatelom i da im poczucie wolności. Paradoksalnie jednak następuje w czasie, gdy ośrodki władzy uzyskują dostęp do coraz to doskonalszych metod monitorowania naszego każdego ruchu. Dla władzy zatem akt swobodnego przekroczenia granicy przez obywatela stracił już na dawnym znaczeniu, dla niego samego szybko spowszednieje.
Dzisiaj łatwo powiedzieć, że wjazd do Niemiec bez zatrzymywania samochodu to nic specjalnego. Zwłaszcza, jak człowiek pomieszkał sobie parę lat w Brukseli i przyzwyczaił się do małych wypadów na zakupy czy kawę do Maastricht lub Akwizgranu, przekraczając granice z prędkością dozwoloną tylko na austostradach. A przecież sam fakt przekroczenia granicy dla mojego pokolenia, pokolenia stanu wojennego, był czymś równie magicznym, jak dla Kapuścińskiego w roku 1956, kiedy pierwszy raz opuścił mury PRL-u.
Kto z wyjeżdżających dziś do (legalnej) pracy w Holandii czy we Włoszech dwudziestoparolatków z dowodem osobistym na kawałku plastyku w kieszeni wie o tym, że ten sam dowód (tyle, że książeczkowy) nie wystarczał, żeby dojechać z Krakowa do Zakopanego po 13 grudnia 1981 roku? Kto pamięta, że parę razy po drodze trzeba było okazać specjalną przepustkę? Być może w dobie usuwania szlabanów granicznych warto by postawić symboliczny szlaban-pomnik w Lubniu i innych miejscach, gdzie reżym polskich generałów wprowadził wówczas granice wewnętrzne. W taki dzień, jak 21 grudnia 2007 roku, nie sposób więc nie wychylić symbolicznej lampki już nieradzieckiego szampana na pohybel tym, co przez lata terroryzowali Bogu ducha winnego obywatela, który usiłował przewieźć przez granice – o zgrozo – buciki dla dziecka, czy dwa kilo pomarańczy. Cytując niezapomnianego Jana Kaczmarka można by podsumować, że „warto było czekać na te piękne czasy, by na własne oczy cuda te zobaczyć”.
Wolfgang Schaeuble, minister spraw wewnętrznych Niemiec powiedział, że otwarcie granic kończy proces rozpoczęty upadkiem muru berlińskiego. Do szerszej symboliki zamknięcia granicznych budek nawiązywali też przed Bożym Narodzeniem inni unijni politycy. Trudno jednak nie zauważyć, że ta swoista liberalizacja granic, przybliżając Polskę do pewnej części Europy, oddala ją od obywateli krain bliskich i swojskich, w tym Polaków na Ukrainie, Białorusi i w Rosji. Zdejmuje resztki Żelaznej Kurtyny, ale stawia inne kurtynki tam, gdzie ich prawie nie było. Polska po 1989 roku prowadziła przyjazną politykę wizową i bezwizową dla obywateli byłych państw ZSRR i przystąpienie do układu z Schengen oznacza, że przyjezdni ze Wschodu będą teraz płacić za unijną wizę słono i czekać na nią w polskich konsulatach dłużej niż dotąd. 60 euro za wizę schengeńską, czyli choćby za krótką wizytę w Siemiatyczach, to dla Białorusinów opłata astronomiczna. Dla czteroosobowej rodziny to już 240 euro, czyli kwota, która mogłaby odstraszyć przeciętnego Szkota od wyjazdu na „tanie” rodzinne wakacje do Hiszpanii.