Nowy Rok oznacza nową nadzieję. Tak jak niedawno nowy rząd, a zawsze nowa praca, nowe mieszkanie, nowa miłość, nowe Cokolwiek. Jakże mogłoby być inaczej? Skończyło się właśnie to, co stare, zużyte i pełne uciążliwych wad, które znamy aż nadto dotkliwie. Nowe ledwie się zapowiedziało, jest jeszcze kuszącą obietnicą, księgą otwartą dopiero na pierwszej stronie, ufnością poranka. Cóż z tego, że doświadczenie i wiedza ostrzegają nas, że to nowe i jeszcze niespełnione wad będzie miało mniej więcej tyle samo, co stare i dobrze poznane? Wad nowych i nowych zagrożeń nie znamy, tylko te dawne znużyły nas aż nadto. Stąd nadzieja. Jak bez niej żyć? „Porankiem świata” – nazwał ją Seneka. Przecież gdyby nie ona, to z każdym brzaskiem witałyby nas wczorajsze upiory, a nie świeżość niezapisanej jeszcze karty. Może nadzieja bywa matką głupich, ale nade wszystko jest natchnieniem żyjących; niechaj więc żywi nie tracą nadziei!
Gwiazda betlejemska wszystkich czasów
Życie człowieka jest wędrówką. Tak przedstawiali je już Grecy. Chrześcijaństwo nazwało je raczej pielgrzymką, bo pielgrzym nie jest włóczykijem, lecz ma cel nadprzyrodzony i do niego zmierza. Ale wtedy niezbędna jest nadzieja. A może jeszcze więcej… Włóczykij wędruje z musu, a częściej dla zachcianki; może go przepędzono, a może tylko za horyzontem spodziewa się legowiska i dobrej kolacji, a przynajmniej zajmującego widoku. Pielgrzym ma swój cel o wiele dalej, wyżej, czasem poza zasięgiem życia. Temu celowi jest wierny, podporządkowuje mu swoją wędrówkę, w jego imię orientuje przestrzeń i wykorzystuje otaczającą go teraźniejszość. Tylko nadzieja sytuuje przyszłość w naszym życiu i nadaje jej sens. Jeśli zaprzeczymy nadziei, pozostaną nam tylko zachcianki, zniknie cel, a tym samym sens. Nie musi być on postawiony przez Boga; można w Niego nie wierzyć i żyć godziwie. Celem bywa też odkrycie, wielka idea albo wielka miłość. Zawsze jednak cel przyciągający naszą nadzieję przerasta otaczającą nas codzienność. Świat pielgrzyma jest trójwymiarowy, świat włóczykija – płaski. Kij pielgrzyma zawsze sięga nieba.
Nadzieja nadaje sens nie tylko wędrówce. U podstaw nadziei powinna leżeć świadomość cierpienia. Temu, kto tkwi w błogostanie, niepotrzebna jest nadzieja inna niż domniemanie, że raj nie zostanie utracony. Wieprz jest pewien, że rano znowu zastanie pełne koryto, a niczego innego nie potrzebuje. O istnieniu rzeźnika nie wie, choć ten już szlifuje swoje niezawodne ostrze. Nadzieja więc nie tylko odróżnia człowieka od zwierzęcia, ale jest świadomością rozdarcia między spodziewanym dobrem a czającym się zewsząd zagrożeniem. A może nawet rozdarcia między dobrem a złem, również we własnej duszy. Nie ma nadziei bez obawy; strach jest bratem nadziei, cóż z tego, że przyrodnim? Nadzieja świadoma swoich źródeł nie jest więc tylko miłą złudą, owym „opium dla ludu” łagodzącym ból istnienia, użyteczną laską, którą może podpierać się przebywający wykroty wędrowiec. Jest nie tylko przyświecającą nam gwiazdą, ale stanem zrozumienia jego ludzkiej kondycji, pogodzenia się z małością, ograniczeniem i sąsiedztwem nieszczęścia. Tylko ona pozwala wyjść ponad strach i ból, stanąć powyżej.