Kabardyńskie konie istnieją naprawdę, odznaczają się umięśnioną szyją, pionowym ustawieniem łopatek (co daje wysoki krok), średnim wzrostem, dużą wytrzymałością; umaszczenie mają gniade, skarogniade lub kare. I naprawdę można je zobaczyć, przebywszy grzbiet wzniesienia, na 57 stronie książki:
Konie pasły się na stoku po drugiej stronie płytkiej doliny i było ich naprawdę mnóstwo, na pewno więcej niż pięćdziesiąt, być może więcej niż sto, a gdybym nie obawiał się posądzenia o przesadę, powiedziałbym, że było ich dwieście – i nawet jeśli przesadziłbym, przesadziłbym niewiele. Prawie się nie poruszały. Tylko od czasu do czasu któryś z nich robił krok lub dwa, jednak zazwyczaj działo się to gdzieś na obrzeżach pola widzenia, tak że ruch ten można było wziąć za złudzenie wywołane drganiem coraz cieplejszego powietrza. Nigdzie w zasięgu wzroku nie było żadnego ogrodzenia, które zabraniałoby im udać się w dowolną stronę świata, ale one pozostawały w miejscu, tak jakby wiedziały dobrze, że nawet jeśli nie odejdą stąd dzisiaj, będą mogły to zrobić jutro, pojutrze, za tydzień, kiedykolwiek.
I naprawdę warto było wybrać się w drogę i przebyć grzbiet wzniesienia, żeby zobaczyć te konie, nawet jeśli ostatecznie nie jesteśmy pewni ich liczby. Jak również warto było wybrać się do baru „Dajana” w Olecku, gdzie właściciel po mistrzowsku umie pokroić cebulkę do śledzia, i na wyspę Dżerba – i w ogóle wszędzie tam, gdzie nas Krzysztof Środa poprowadził.
Zwierciadło literatury, któremu Stendhal kazał wędrować po gościńcu, u Krzysztofa Środy zmienia się w stosy samochodowych lusterek, wystawionych na sprzedaż na przydrożnym bazarze gdzieś w okolicach miasta Jelec.
Zamiast wyjąć czym prędzej notes i sporządzić listę choćby co dziesiątego spośród przedmiotów przesuwających się przed moimi oczami, dociekałem niemrawo sensu, jaki mogą mieć zwierciadła, które zamiast wędrować gościńcem – bądź co bądź były to lusterka samochodowe – stoją nieruchomo na jego skraju i oślepiają podróżnika pragnącego zobaczyć w nich odbicie własnej twarzy.
Te lustra zresztą są nie tylko ze Stendhala, ale i z Gombrowicza: „niejasna sytuacja na kontynencie”, która użycza tytułu pierwszej książce Środy, to początek Zdarzeń na brygu Banbury, opowiadania kończącego się uwagą, że „zewnętrzność jest zwierciadłem, w którym przegląda się wnętrze”.
Nie wiemy ostatecznie, ile właściwie było tych podróży, jakie trasy przebył narrator i w jakiej kolejności, choć może, gdyby pozbierać rozproszone dane szczegółowe, dałoby się to ustalić. Narrator najwyraźniej stroni od takich praktyk literackich, które nanizują fakty na jeden sznurek fabuły albo wywodu. Owszem, dostajemy informacje kiedy, skąd i dokąd, z kim, ale nikt nie każe nam na to zwracać uwagi, przeciwnie: „wygląda na to, że w tej książce daty nie będą miały większego znaczenia”. Zresztą daty i tak sygnalizują nie tyle porządek zdarzeń, co porządek przypominania sobie zdarzeń. Przemieszczanie się w przestrzeni ma bowiem to do siebie, że zachęca do przemieszczania się w czasie. W każdym razie narrator uprzedza, żeby nie liczyć na historię, która by miała „przynajmniej początek i koniec”.