„Samotność! – cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi?” – każdy chyba zna ten wers z III części „Dziadów” Mickiewicza, chociaż – prawdę powiedziawszy – nie znaczy on wiele. Ale już ten sam wieszcz w innym swoim utworze pisze: „Samotności! Do ciebie biegnę jak do wody z codziennych życia upałów”. Trochę starszy odeń Goethe powiada: „Samotność jest dla mego serca radosnym balsamem”. Wtóruje im chociażby Borys Pasternak w Doktorze Żiwago, pisząc, że „prawdy szukają tylko samotnicy” albo Władysław Tatarkiewicz: „Samotność jest przyjemnością dla tych, którzy jej pragną i męką dla tych, co są do niej zmuszeni”. Czyżby samotność była nie tylko pustką, odosobnieniem, brakiem kontaktów, ale ostoją, w której można się chronić od „codziennych życia upałów”? Jednak, gdy zapiszemy to słowo w wyszukiwarce internetowej, otrzymujemy rezultaty trywialne: serwisy randkowe, poszukiwania partnera albo przynajmniej kolesia do pogadania, mailowe sabaty singli niby zadowolonych ze swego stanu, ale rozpaczliwie poszukujących porozumienia z kimkolwiek, zalew rzewnych blogów dziewczyn, które właśnie straciły chłopaka (albo na odwrót) i teraz wyją do księżyca. Z tego punktu widzenia sprawa jest jasna: samotność to życiowa klęska, bycie w parze lub grupie to sukces. Tak jak w starej ludowej śpiewce: „święty Prokopie daj każdej po chłopie”. I po sprawie: wszyscy będą szczęśliwi. Przeciwieństwem samotności jest tłum kibiców wyjących na stadionie z radości: nasi górą! Tylko rzadko kiedy ten tłum rozchodzi się bez rękoczynów i na pewno nigdy taki tłum niczego wartościowego nie wymyśli. Podobnie, dlaczego tak wiele samotności w małżeństwie, skoro ten przysłowiowy św. Prokop okazał się łaskawy i mamy partnera do końca życia? Tak jak w innych ludzkich sprawach, prawda (zwykle gorzka) zaczyna się dopiero wtedy, gdy kończą się zbożne happy endy popularnych bajeczek (obojętnie czy z ekranu, czy dziecinnej czytanki): „żyli długo i szczęśliwie”. Dopiero wtedy zaczyna być ciekawie, a nieraz strasznie; dopiero wtedy zaczyna się życie.
Zgroza samotności
„Pop-samotność”, o której wspomniałem powyżej, jest dolegliwością (choć na ogół przejściową i nie całkiem serio) dla osamotnionego, ale nade wszystko jest dobrze się sprzedającym towarem masowej rozrywki. Literackim (choć zwykle pożal się Boże) tworzywem piosenek, książkowych i ekranowych romansideł oraz podobnego acz pokupnego chłamu. Wynika z intelektualnego lenistwa, płytkości spojrzenia i niezrozumienia ludzkiej kondycji. Przecież nawet najprostszy i dostępny każdemu z nią kontakt poucza, że rodziny się i umieramy samotni, a czyjakolwiek obecność – choć może osłodzić cierpienia – nie uwolni nas ani od płaczu pieluch, ani od rozpaczy całunu. Przed sądem Bożym – obojętnie, jaką religię wyznajemy – też staniemy sami, chociaż już sąd ludzki pozwala na adwokata, świadków i szeroką ławę oskarżonych – zwykle obwiniających się nawzajem. Może samotność – wbrew ckliwym zawodzeniom, jakimi uprzyjemniamy sobie codzienność – jest niezbywalną cechą naszego bytowania w świecie; wtedy należałoby nie tylko na nią narzekać, ale próbować z nią się oswoić, zmierzyć, a może nawet – polubić? Może – tak jak pisał Joseph Conrad w Lordzie Jimie – „samotność jest ciężkim i nieodzownym warunkiem istnienia”?