W pierwszej, najgroźniejszej (i – jak się miało okazać – najtragiczniejszej w skutkach) fazie wiatr osiągał prędkość ponad 200 kilometrów na godzinę. Wątłe, bambusowe szkielety domów, w których mieszkała większość rolników i rybaków zamieszkujących deltę, nie stanowiły żadnego zabezpieczenia przed takim żywiołem. Wichura zdmuchiwała całe dzielnice, a wzburzony ocean wdzierał się głęboko w ląd, topiąc w słonej wodzie setki kilometrów kwadratowych ryżowisk. Według oficjalnych danych zginęło prawie 80 tys. ludzi, 60 tys. uznano za zaginionych, a przeszło 2 i pół miliona straciło dach nad głową i możliwości zarobkowania.
Półtora tygodnia później katastrofalne w skutkach trzęsienie ziemi nawiedziło prowincję Syczuan w sąsiednich Chinach. Wstrząsy o sile 8 stopni w skali Richtera były tak mocne, że dały się odczuć nawet w Rosji i Pakistanie, a miasteczka powiatu Wenczuan, gdzie znajdowało się epicentrum, niemal w całości legły w gruzach. Bilans strat był równie porażający: prawie 90 tys. zabitych, ponad 4 mln osób trafiło do tymczasowych schronisk i obozów. Naturalną koleją rzeczy Syczuan wypchnął z gazetowych czołówek Labuttę czy Bogalaj (ośrodki, które najbardziej ucierpiały w delcie Irawadi); z pewnością oba kataklizmy i dotknięte nimi społeczeństwa ,,konkurowały” ze sobą w światowych mediach, ale wynikało to z czegoś więcej niż tylko z chronologii i medialnego prawa wypierania wiadomości starszych przez nowsze. Bo najważniejszym obszarem owej ,,konkurencji” była odpowiedź władz na kataklizm i sposób organizowania akcji ratowniczej oraz dystrybucji pomocy.
Różnice były uderzające. Dla Chin – choć zabrzmi to może niesłychanie cynicznie, jednak niepodobna pominąć tego aspektu – trzęsienie ziemi w Syczuanie stworzyło okazję do poprawy międzynarodowego wizerunku, nadszarpniętego przez tłumienie niepodległościowych wystąpień w Tybecie i protesty na trasie sztafety olimpijskiej. Na wewnętrzne zaś potrzeby pozwoliło utrwalać obraz władzy troskliwej i rzucającej wszelkie możliwe środki na pomoc dla obywateli dotkniętych nieszczęściem. Historie o wydobywaniu spod zwałów gruzu tych, którzy przeżyli, o heroizmie ratowników i rozpaczliwej niepewności rodzin nieodnalezionych jeszcze ofiar, były spoiwem wielkiej społecznej mobilizacji. Pekin zdecydował się szeroko otworzyć drzwi dla dziennikarzy krajowych i zagranicznych, zrywając z typową dla dyktatur polityką przemilczania katastrof czy klęsk żywiołowych. I w sensie propagandowym, w przededniu igrzysk olimpijskich, ryzyko z pewnością się opłaciło…
Birmańscy generałowie postąpili dokładnie odwrotnie. Rządząca od prawie półwiecza junta ma chroniczną alergię na niezależnych reporterów, czemu trudno się dziwić, gdyż lista jej grzechów bez trudu wypełniłaby resztę tej rubryki: od przetrzymywania w areszcie domowym laureatki pokojowego Nobla poczynając, a na groteskowej korupcji i brutalnych kampaniach przeciwko mniejszościom etnicznym kończąc. Paradoksalnie jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że u źródeł tej alergii leży obawa przed obnażeniem słabości władzy wojskowych, jej kompletnego niedostosowania do nowoczesności. Birmańska armia doskonale bowiem może nadawać się do walki z wieśniakami bądź pacyfikowania klasztorów, ale jej słabo wyszkolone i wyposażone oddziały inżynieryjne nie były w stanie szybko i skutecznie zapewnić pomocy setkom tysięcy ofiar cyklonu w delcie pociętej odnogami Irawadi. Nawiasem mówiąc, nie ułatwiał im zadania fakt, że cały region cierpi na kliniczny niedorozwój infrastruktury; fatalne drogi czy nieregularnie kursujące promy sprawiają, że przebycie stukilometrowego odcinka zazwyczaj trwa dłużej niż sześć godzin, doświadczyłem tego na własnej skórze… To jednak – z punktu widzenia wojskowych – tylko kolejny powód, żeby się tym stanem rzeczy zanadto nie chwalić. Postanowiono więc nie robić prawie nic, choć zorganizowano referendum konstytucyjne w sprawie sterowanej przez wojskowych ,,transformacji demokratycznej” (jedynym ustępstwem wobec rzeczywistości było przesunięcie terminu głosowania w okolicach spustoszonych przez cyklon). Ale poddając się swym lękom i obsesjom, senior general Than Shwe i jego podwładni posunęli się jeszcze dalej, eliminując praktycznie możliwość dostarczenia niezbędnej pomocy przez zagraniczne organizacje humanitarne, które gotowe były ją nieść. Znaczyło to mniej więcej tyle, że birmański rząd nie wahał się ryzykować życiem i zdrowiem milionów swoich współobywateli, zupełnie lekceważąc na przykład ewentualność wybuchu epidemii. Wprawdzie po tygodniach negocjacji i gier na zwłokę wojskowi zgodzili się wpuścić część dostaw i ekspertów, ale – jak się wydaje – to tylko kropla w morzu potrzeb, która bynajmniej nie przekreśla pytań o granice międzynarodowej ingerencji w takich sytuacjach. Jak bowiem godzić zasadę poszanowania suwerenności z kryminalną wręcz indolencją reżymów, która może kosztować życie setek tysięcy ludzi? Czy na społeczności międzynarodowej nie ciąży obowiązek udzielenia niezbędnej pomocy, nawet wbrew woli miejscowych władz? A jeśli tak, to kto i jak miałby gwarantować jej dostawy, bez jednoczesnego dokonywania inwazji?