Rok 2008 wyniósł Chiny na czołówki gazet z różnych powodów. Od krwawego stłumienia zamieszek w Lhasie, poprzez trzęsienie ziemi w Syczuanie, aż po pekińskie Igrzyska Olimpijskie. Czy stanie się cezurą w procesie tworzenia nowego światowego mocarstwa?
Zwykle łatwiej oceniać historyczne znaczenie wydarzeń z perspektywy czasu, dlatego wyraźniejszym przełomem we współczesnej historii Chin jest rok 1978 i przemówienie Deng Xiaopinga na kongresie partii komunistycznej, zwiastujące zmianę kierunku i początki akceptacji gospodarki rynkowej. Trzydzieści lat później pozycja Chin jako kandydata do miana światowego mocarstwa nie opiera się wyłącznie na ich zdolnościach nuklearnych i najliczebniejszej armii. Pod wieloma względami, nie tylko gospodarczymi, Chiny są już światową potęgą. Na tym jednak chiński proces wzrostu się nie kończy. Właściwie dopiero się zaczyna.
Europa i Ameryka stają więc wobec problemu rosnącej konkurencji ze strony rodzącego się supermocarstwa i to w dziedzinach czy rejonach, które wydawały się – zwłaszcza po upadku Związku Radzieckiego – wyłączną domeną Zachodu. Najlepszym przykładem jest Afryka. Kontynent, zdominowany jeszcze pół wieku temu przez białego kolonizatora, był przez pewien czas areną pobocznej, momentami krwawej konfrontacji zimnowojennej. Dziś Afryka jest miejscem, w którym ścierają się wpływy Zachodu i Chin, i w którym Chiny robią zawrotną karierę. Czy jednak oznacza to dla Zachodu, że powstaje jakieś nowe zagrożenie?
Zaledwie dwadzieścia lat temu świat opisywano w kategoriach bipolarnych, z Waszyngtonem i Moskwą, stanowiącymi przeciwstawne sobie bieguny. Kilka lat później dominowała teoria unipolarnego porządku, dla którego pierwsza, udana (częściowo) wojna iracka, stanowiła tylko przygrywkę. Dziś mówi się częściej o cywilizacji post-amerykańskiej, o świecie, w którym Stany Zjednoczone odgrywają nadal kluczową, ale już nie wyłączną rolę globalnego mocarstwa. Ostatnie dwie dekady przyniosły stały wzrost pozycji Europy, nie tylko jako sumy jej tradycyjnych potęg politycznych, ale także w postaci Unii Europejskiej, której globalna rola jest często niedoceniana, zagłuszona szumem eurosceptycznej propagandy. Ostatnie lata wprowadziły wreszcie lub przygotowały do wejścia na globalną arenę nowe potęgi, przede wszystkim Chiny i Indie. Stojąc wciąż jeszcze u progu nowego stulecia słyszymy deklaracje o jego nowym charakterze, odbiegającym wyraźnie od wizerunku XX wieku. Czy jednak ten nowy wiek będzie stuleciem Europy, jak twierdzą niektórzy; czy Chin, jak powiadają inni?
Dla unijnych ambicji prawdziwym ciosem, choć nie śmiertelnym, jest katastrofa traktatowa. Nie dlatego, że na podstawie Nicei nie da się jeszcze jakiś czas skutecznie funkcjonować, ale dlatego, że przegrane referenda w Holandii, Francji i ostatnio w Irlandii pokazują, że Europejczycy nie mają apetytytu na kontynentalną mocarstwowość. Unia 27 krajów działa z trudem, ale jakoś działa. Ten polityczny minimalizm to jednak za mało na globalnej scenie. Jak napisał w Financial Times’ie Gideon Rachtan „występowanie w roli supermocarstwa bywa męczącą i brudną robotą”, a stan obecny, pewien mocarstwowy niedorozwój Europy, to rodzaj przyjemnej „nirwany”. Minimalizmu obywateli nie podzielają brukselscy eurokraci, systematycznie wiążący z Unią kraje ościenne nićmi porozumień gospodarczych i politycznych. Ale całą Europę mogą wyrwać z letargu dopiero politycy z wizją, europejscy odpowiednicy Baracka Obamy. Europejskim Obamą nie jest ani Silvio Berlusconi, ani Gordon Brown. Na razie XXI wiek ma większe szanse zostać stuleciem mocarstwa rodzącego się na Wschodzie.