fbpx
Tadeusz Jagodziński grudzień 2008

Prezydent wszystkich Demokratów?

Bodaj jeszcze za kadencji George’a Busha seniora półżartem proponowano, żeby – z uwagi na globalną rolę i znaczenie USA – prawo do głosowania w amerykańskich wyborach prezydenckich rozszerzyć na resztę świata. Kiedy w ostatnich tygodniach nałogowo odwiedzałem rozmaite fora i witryny serwisów społecznościowych, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że pokolenie Internetu zachowuje się tak, jakby to prawo było już faktem.

Artykuł z numeru

Prawa człowieka. Zawieszone do odwołania?

Internauci z Dalekiego Wschodu, Australii, z różnych zakątków Europy (i – co oczywiste – z samych Stanów) z codzienną regularnością komentowali meandry kampanii wyborczej Demokratów i Republikanów; na bieżąco oceniali debaty telewizyjne; zupełnie otwarcie agitowali, choć doskonale musieli sobie zdawać sprawę z tego, że formalnie ich głos nie będzie się w tej rozgrywce liczył. Przyczyny owej mobilizacji były złożone: od dość rozpowszechnionej niechęci wobec dotychczasowej polityki Waszyngtonu po przekonanie o historycznej randze tych wyborów i – zdecydowanie nie znającą granic – fascynację medialnym wizerunkiem Baracka Obamy. Przy okazji: skala tego zjawiska potwierdzała tezę o komunikacyjnej mocarstwowości Internetu, bodaj po raz pierwszy wykorzystanego w takim stopniu przez partyjną machinę zarówno w celach propagandowych, jak i organizacyjnych, choćby do gromadzenia rekordowych środków finansowych.

W niczym to jednak nie umniejsza sukcesu demokratycznego kandydata, który musiał skutecznie przekonać większość wyborców do siebie i swojego programu zmian. Oczywiście, pod względem symbolicznym triumf Obamy stanowi cezurę w upokarzająco długich i bolesnych zmaganiach Ameryki z kwestią rasy. W tym sensie jest też zwieńczeniem ruchu na rzecz praw obywatelskich z lat 60. ubiegłego wieku. Ale kampania przeprowadzona pod szyldem przemian zobowiązuje nade wszystko do patrzenia w przyszłość. Co zatem można już dziś powiedzieć na temat politycznych przeobrażeń w USA w najbliższych latach? Jakiego przesunięcia akcentów oczekiwać? Jakich upatrywać zagrożeń? Ci, którzy osobiście znają prezydenta-elekta, podkreślają, że jest on instynktownie człowiekiem dialogu. Jessica T. Mathews z Carnegie Endowment for International Peace (Fundacja Carnegie na rzecz Światowego Pokoju) uważa go za „polityka o naturalnych odruchach centrysty”. Zbigniew Brzeziński z kolei mówił niedawno BBC, że „Obama – w odróżnieniu od swojego niedawnego kontrkandydata – ma większe szanse, by dokonywać takich wyborów w polityce zagranicznej, które zmniejszą wrogość wobec Stanów Zjednoczonych”. Sam Obama wreszcie w swojej autobiografii podkreślał wpływ, jaki wywarły nań pełne nędzy i strachu uliczki indonezyjskiej Dżakarty, gdzie spędzał wczesne dzieciństwo. Niepodobna wyrokować o kształcie amerykańskiej polityki na podstawie tak szczątkowych przesłanek, zwłaszcza że osobiste skłonności jej głównego dyrygenta bynajmniej nie są jedynym czynnikiem mającym wpływ na partytury (a kompletowanie orkiestry dopiero się zaczęło). Biorąc jednak pod uwagę również wypowiedzi z kampanii wyborczej, uprawnione wydaje się założenie, iż będzie to prezydentura o wiele bardziej od poprzedniej nastawiona na dyplomację i wielostronne uzgodnienia. Z pewnością na takich oczekiwaniach w znacznej mierze opiera się kapitał przychylności i nadziei pokładanych w Baracku Obamie również – a może, przede wszystkim – przez nie-amerykańskich demokratów, którzy kibicowali mu w wyścigu do Białego Domu.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się