Ktoś patrzy
Opowiada opiekun ptaków, obecnie dyrektor warszawskiego ZOO, dr Kruszewicz. Ma to być pociecha dla współczujących zwierzętom-eksponatom: jeśli goście ZOO trzymają się alejki – skąd mają dobry widok, i to całkiem z bliska – to zwierzęta wcale ich nie zauważają, po prostu nie widzą. Dostrzegają swoich pielęgniarzy już z daleka. A z reguły denerwują się, gdy ktoś pojawi się poza alejką. Jeśli maszerujemy alejką i zatrzymujemy się na niej – nie zakłócamy spokoju zwierząt.
Pierzcha naiwne, egocentryczne złudzenie, że odwiedzając zwierzęta, możemy im okazać nasze pozytywne uczucia inaczej, niż nie dając się dostrzegać. Jakie stąd wnioski? Chyba na wnioski za wcześnie! Najpierw trzeba się upewnić, że tak jest ze wszystkimi zwierzętami. I że tak będzie również w nowoczesnych ogrodach. Bo dawniej raczej nie było warunków zachowania dyskrecji, a i teraz nie wszędzie już są. Przypomina mi się spotkanie z wilkiem w białowieskim mini-ogrodzie: ten wilk wyraźnie interesował się przechodniami na ścieżce, a zwłaszcza tymi, którzy zatrzymali się koło jego ogrodzenia. Tak czy owak – gdy jeszcze wybiorę się do ZOO, będę się starać nie zawracać głowy zwierzętom, będę po cichu podziwiać, jakie są, z takiego dystansu, który sprawia, że nie dostrzega mojego spojrzenia. Pozwolić w ten sposób na siebie patrzeć, to i tak łaska, jakiej mi udziela zwierzę istniejąc w moim zasięgu. Jeśli moje odczucia zbliżają się do animistycznego kultu zwierząt, to przepraszam. Ale naprawdę jest w moim podziwie coś z dostojeństwa kultu, a nie żaden sentymentalizm.
Spokojne uszanowanie często budzą we mnie koty.
A z drugiej strony: w jakimś śnie mogłoby się ujawnić, że nad nami lub ze spokojnej alejki obok ktoś patrzy na nas, ludzi? Nie wiemy o tym, nigdy nie będziemy wiedzieć. A jednak jest możliwe, że ktoś się uśmiecha, przyglądając się, co potrafimy, jak wymieniamy pocałunki i rozwijamy prezenty.
Sen
To jest jak oglądanie książki podobnej do Czuwania, gdzie opisano, co robiliśmy, co czuliśmy, gdy umierał Jan Paweł II. Patrzę, jak w środku niewielkiego placu dogasa pożar. To, co tam stało, spaliło się do gruntu. Jednak wciąż coś się jeszcze jarzy. Prezydent Obama, wysoki, smukły, ale zupełnie siwowłosy, poprawia kijem czerwone węgle, jakby to było wieczorne ognisko. Jest zupełnie sam. Wokół placu stoją nietknięte lśniące wieżowce. Widać jak powoli, w górę i w dół przesuwają się w nich windy. Przed wejściami czekają gromady ludzi. Odjeżdżając w górę, przepełnione windy dzwonią, jak staroświeckie tramwaje.
Jedziemy na szczyt budynku do kasy. Przed okienkiem stoi długa smutna kolejka. Nikt nie wie, ile pieniędzy otrzyma, czy ich wcześniej nie zabraknie. Stara kobieta w egzotycznych szatach pokazuje na dłoni to, co dostała: dwie drobne monety. Tylko tyle! Monety są dziwne, miękkie. Widzę: to są błoniaste pęcherzyki napełnione wodą.