W wyborach z 10 marca 2009 roku jedna rzecz wydaje mi się zdumiewająca: czternastu zgłoszonych kandydatów. Skoro zaś bierne prawo wyborcze miało jedynie 42 biskupów diecezjalnych, to znaczy, że aż co trzeci brany był pod uwagę przez przynajmniej jednego członka stuosobowej Konferencji. To dowodzi, że polski Episkopat przeżywa kryzys przywództwa. Nie ma w tym momencie wyraźnych autorytetów, wokół których skupiałaby się, powiedzmy, połowa biskupów. Charyzmatycznym liderem trudno także nazwać dotychczasowego przewodniczącego, abp. Józefa Michalika, który zresztą tuż przed rozpoczęciem zebrania plenarnego KEP mówił, że „potrzebna jest zmiana”, i że nie zamierza powtórnie kandydować (choć, dyplomatycznie, tego nie wykluczał).
Do drugiej tury weszło, jak wiadomo, sześciu biskupów – tych, na których oddano co najmniej jeden głos (to znaczy, że na ośmiu pozostałych nie głosowali nawet ci, którzy ich zgłosili). Według nieoficjalnych informacji podanych przez KAI byli to: bp Dec (Świdnica), kard. Dziwisz (Kraków), abp Gądecki (Poznań), abp Głódź (Gdańsk), abp Michalik (Przemyśl) i abp Nycz (Warszawa). Ta tura okazała się rozstrzygająca: zwyciężył w niej Józef Michalik, który – według KAI – otrzymał ok. 65 głosów, podczas gdy do zwycięstwa wystarczyło ich „zaledwie” 47.
Co takiego się wydarzyło, że metropolita przemyski wygrał te wybory w takim właśnie stylu? Nie jest chyba do końca słuszne podkreślanie autorytetu, jakim z powodu swoich mocnych poglądów cieszy się on wśród niektórych biskupów. Bo to nie jego autorytet tym razem zwyciężył, ale… szukanie przez członków Episkopatu kompromisu i ich lęk przed zmianami. Biskupi przestraszyli się, moim zdaniem, wyrazistych osobowości – zwłaszcza bliskiego Radiu Maryja abp. Głodzia (jedni), ale i reprezentującego zupełnie inną opcję ideową abp. Nycza (drudzy). A może nawet uwierzyli, że – jeśli wybiorą kogoś innego niż abp Michalik – grożą im ostre, o wiele ostrzejsze niż dotąd, podziały w łonie Episkopatu. Swoją rolę odegrało również, jak podejrzewam, przyzwyczajenie. W tej sytuacji opowiedzieli się za status quo (to stuprocentowa kontynuacja, bo nawet wiceprzewodniczący pozostał ten sam: abp Gądecki). I za przeczekaniem (zgodnie ze statutem KEP następne wybory odbędą się dopiero za pięć lat).
Szkoda tylko, że nie poczeka na nich zmieniający się świat. Trzeba ku niemu wychodzić z orędziem Ewangelii, a nie kryć się przed nim w oblężonej twierdzy Kościoła. (Nawiasem mówiąc: nie przypominam sobie, żeby dotychczasowy przewodniczący zbyt często występował w mediach nie legitymujących się katolickim szyldem. Ba, on szerokim łukiem omijał nawet niektóre media katolickie, na przykład „Tygodnik Powszechny”). Już po wyborach pojawiły się tu i ówdzie komentarze, że wybór biskupów padł na „człowieka modlitwy”. W to nie wątpię. Od przewodniczącego KEP oczekiwałbym jednak, że nie tylko będzie się modlił w zaciszu „swojej izdebki”, ale że wezwie cały Kościół w Polsce do wspólnej modlitwy za porwanego w Pakistanie (a potem zamordowanego niemal na naszych oczach) Piotra Stańczaka, w intencji umierającej Eluany Englaro czy też o mądrość, siły i ducha solidarności w sytuacji obecnego kryzysu.