Kiedy w schyłkowych czasach jaruzelskich przebywałem na niedługiej w sumie emigracji w Nowym Jorku, mieszkałem wśród tamtejszych Żydów w Seagate, chasydzkiej enklawie nad morzem w południowo-wschodnim zakątku Brooklynu, opiewanej przez samego Isaaca Bashevisa Singera. Tylko tam można jeszcze było usłyszeć od nieznajomego: „Czy pan był w Nowy Sącz? Bo mój dziadek miał sklep w Nowy Sącz”. Albo spróbować prawdziwego czulentu. Tak się powoli spoufalałem z sąsiadami, że w końcu zaprosili mnie bar micwę któregoś z gromadki nastoletnich synów. Z wielkim do tego podszedłem przejęciem, bo, nieskromnie, zaproszenie otrzymane od brooklyńskich starozakonnych uważałem za szczególne wyróżnienie dla goja i to jeszcze z niekoniecznie mile tu postrzeganej Polski. W wyznaczoną sobotę – tłamsząc w kieszeni przezornie mi wcześniej wręczoną jarmułkę – zobaczyłem pod synagogą spory tłumek; nie byli to bynajmniej wyłącznie starozakonni w przepisowych chałatach. Sporo zaparkowanych samochodów, zwykli ludzie, mężczyźni bez marynarek, roześmiane panie plotkujące z przyjaciółkami, trochę dziatwy, ot, zwyczajna Ameryka, a więc nic szczególnego ani żaden wyraz zaufania, po prostu sztampa, okazja do spotkania i wypitki, tak jak nasza pierwsza komunia. Trochę rozczarowany wszedłem do wnętrza synagogi i tam już czekały mnie zupełnie inne wrażenia: rabin wezwał trzynastoletniego chłopaka do odczytania przypadającego na ten dzień fragmentu Tory i ksiąg prorockich. Przedtem nałożył mu na czoło i ramię tefilin, czyli małe, skórzane pudełeczka z biblijnymi wersetami; oznacza to, że chłopiec oddaje się na służbę Bogu wolą, czynem i rozumem. Głowę po raz pierwszy w życiu nakrył tałesem, czyli chustą modlitewną obrzeżoną przepisowymi frędzlami. Odtąd jest dorosły wobec Boga i ludzi, odpowiada sam za swoje czyny, bo przedtem odpowiadali zań rodzice. Łamiącym się ze wzruszenia albo lęku dziecinnym głosikiem nie tylko czytał, ale skomentował jakieś zawiłości prawa mojżeszowego, których wyuczył się w cotygodniowej szkółce religijnej. Słuchali go w skupieniu dorośli mężczyźni w swoich chałatach i oddzielone od nich kobiety w przeznaczonym dla nich, odgrodzonym babińcu. Bo bar micwa znaczy „syn przykazania”; odtąd wątły trzynastolatek jest już mężczyzną. Potem wszyscy – także ci, którzy nawet nie weszli do synagogi – w obszernym domu pachnącym czosnkiem i smażoną cebulą częstowani byli knyszami, czyli tradycyjnymi pierożkami, i wszystkim, co w szabat wypadało podać.
Po raz drugi wziąłem udział w tej żydowskiej uroczystości inicjacji dorastających chłopaków już na początku lat 90., kiedy oficjalnie reprezentowałem już nie pamiętam który z szybko zmieniających się rządów wolnej Polski, a zapraszała jedna z ważniejszych postaci tamtejszej diaspory żydowskiej; na Manhattanie oczywiście. Kto by tam myślał o synagodze, tałesie albo teflinie. Wszystko odbywało się w wynajętej sali restauracyjnej i sprowadziło do kosztownych prezentów dla chłopaka, okazji do przemówień dla notabli i „wyżerki” dla wszystkich. Wtedy dopiero stanęły mi przed oczyma hucznie świętowane w Polsce pierwsze komunie i bierzmowania, w których najmniej ważna jest tajemnica, jakiej dostępuje dorastający chłopak albo dziewczyna, a najważniejsza jest pokazowa feta. Wtedy dopiero poczułem żal za utraconym sensem.