Pierwszym były odwiedziny miejscowych chrześcijan (przede wszystkim katolików różnych obrządków), których liczba systematycznie maleje: wielu wybiera emigrację, uciekając przed wrogością fundamentalistów islamskich i przed poczuciem obcości, byciem „pomiędzy” Żydami i muzułmanami oraz związaną z tym dyskryminacją. Biskup Rzymu przyjechał zatem do Ziemi Świętej, aby dodać im nadziei, wezwać do wytrwania pomimo trudności. „Miejcie odwagę – mówił – żeby być wiernymi Chrystusowi i pozostać tutaj”.
Z eklezjologicznego punktu widzenia istotne były słowa skierowane do maleńkiej wspólnoty chrześcijan języka hebrajskiego, „przypominających nam o żydowskich korzeniach naszej wiary”, a także apel do Kościołów lokalnych – łacińskiego i katolickich Kościołów wschodnich: o zaangażowanie w dialog ekumeniczny i międzyreligijny (Kościoły te mają bowiem pewne zaległości w przyswajaniu nauczania Vaticanum II).
Drugi cel pielgrzymki stanowiła kontynuacja dialogu z muzułmanami. Benedykt XVI odwiedził meczet im. Króla Husajna w Ammanie i jedno z najświętszych miejsc islamu – jerozolimską Kopułę na Skale. Szczególnie ważne było to, co mówił do muzułmanów: przeciwstawiał się pokusie ideologizacji i instrumentalizacji religii, pokazywał obecną w islamie tradycję Boga Miłosiernego i podkreślał „nienaruszalną więź między miłością Boga a miłością bliźniego”. Bo – trzeba to wyraźnie powiedzieć – Biskup Rzymu przybył do Ziemi Świętej jako pielgrzym pokoju. Dawał temu wyraz w trakcie spotkań międzyreligijnych i wtedy, kiedy – przemawiając do Palestyńczyków i do Żydów – wołał: „Przerwijmy to błędne koło przemocy!”.
Trzeci – oczywisty! – cel podróży Benedykta XVI to dialog z judaizmem i z Żydami. Ta, „żydowska” część pielgrzymki nie mogła się obejść bez wizyty w Instytucie Pamięci Jad Waszem i bez modlitwy przy Ścianie Zachodniej. Papież – wszędzie, gdzie był – mówił rzeczy niezwykle doniosłe z punktu widzenia relacji z judaizmem, a jednak w Żydach pozostał po jego wizycie jakiś niedosyt. Oni bowiem wciąż porównywali go z Janem Pawłem II – i żałowali, że nie powtarza profetycznych gestów swojego poprzednika, że nie prosi o wybaczenie: za winy chrześcijan, a nawet za winy Niemców (bo o tym, że Papież jest Niemcem, nikt tu nie potrafił zapomnieć). To uczucie zawodu znakomicie podsumował rabin Michael Schudrich: „Szanujemy Benedykta, ale tęsknimy za Janem Pawłem”.
Oczywiście, można pytać, czy powtarzanie prośby o wybaczenie nie owocowałoby jej banalizacją? Czy Kościół, papież, musi na każdym kroku bić się w piersi i przepraszać – za swoje i nie swoje winy? To pytanie znajdowałem później na łamach prasy, pojawiało się ono w rozmowach z wieloma polskimi katolikami, z księżmi. Rozumiem je, z drugiej strony jednak pytam: czy pokuta i żal za grzechy nie powinny być nieodłącznym elementem egzystencji chrześcijanina? Istotnym rysem Kościoła?