Jest rok 1942. Raport Delegatury Rządu na Kraj opisujący „trzy Warszawy” nie wspomina, że istnieje jedno jeszcze miasto. „Utajone”. Jego ulice to ludzie, adresy to pamięć, a ważne miejsca to nieraz łut szczęścia, choć znacznie częściej określona suma pieniędzy.
Wyobrażam sobie, że jedną z przyczyn napisania przez Gunnara S. Paulssona Utajonego miasta było postawienie sobie przezeń kilku pytań. Jedno mogło brzmieć tak: dlaczego w sterroryzowanej stolicy Polski ukrywało się 28 tysięcy Żydów, czyli więcej niż większość państw neutralnych przyjęła w ciągu całej wojny (dość wspomnieć Szwecję, która otworzyła granice tylko dla 9 tysięcy)? Następnie mogło paść takie oto pytanie: 28 tysięcy uciekinierów z getta w kraju, gdzie za pomoc Żydom groziła kara śmierci – dlaczego tak wielu? Zaś pytanie kolejne mogło przybrać taką oto formę: po aryjskiej stronie Warszawy przeżyło 11,5 tysiąca Żydów (z 28 tysięcy ukrywających się) – dlaczego tak niewielu?
Uciekinierzy z getta zamieszkali w „utajonym mieście” – bez oficjalnych adresów, z fałszywą tożsamością. Miasto nie mogłoby funkcjonować bez siatki kontaktów, nici ludzkich powiązań, strzępów znajomości. „Utajone miasto” składało się z 28 tysięcy Żydów oraz 70–90 tysięcy Polaków, którzy im pomagali. W Warszawie przedokupacyjnej liczba ludności żydowskiej wynosiła około jednej czwartej mieszkańców miasta. W czasie wojny kontakty międzyludzkie, nawet po postawieniu muru, nie zanikły całkowicie. Każdy Żyd miał po aryjskiej stronie jakiegoś krewnego, przyjaciela, znajomego, współpracownika… Sytuację tę najlepiej opisuje stwierdzenie przywołane przez Paulssona: „każdy Żyd miał swojego Polaka, tak jak każdy Polak miał swojego Żyda”. Ich wzajemne relacje stawały się coraz słabsze wraz z przekazywaniem ukrywających się w coraz dalsze ręce. Wytworzona w ten sposób siatka znajomych sięgała w każdy zakamarek polsko-żydowskiej Warszawy. Oznaczało to nie tylko bezpieczne schronienie, ale także niebezpieczeństwo natrafienia na żerujących szantażystów.
Po opuszczeniu getta należało przeżyć – „na powierzchni” lub w ukryciu. Poruszający się po mieście Żydzi zmuszeni byli maskować swój wygląd. Wielu spośród nich uważało to wręcz za najważniejszy warunek funkcjonowania w okupowanej Warszawie. Pomimo krążącego wówczas dowcipu na temat nazistowskiej koncepcji rasy (idealny Aryjczyk miałby być blondynem jak Hitler, wysokim jak Goebbels i sprawnym jak Göring) powszechna była wiara, że tylko Żydzi o „dobrym wyglądzie” są w stanie przeżyć. Tleniono zatem ciemne włosy, zapuszczano wąsy i naśladowano przywary językowe. Jednakże większość tych działań wzmagała niebezpieczeństwo: platynowe blondynki wzbudzały większe zainteresowanie niż brunetki; kolor włosów sprawdzano, kontrolując czubki włosów. Niejednokrotnie mieszkańców utajonego miasta zdradzało przebranie. (Zbyt polskie noszenie się ilustruje inny dowcip: Żyda po aryjskiej stronie można rozpoznać po wąsach, butach z cholewami i „kenkarcie”). Przesadna czy wyszukana polszczyzna też wzbudzała sensację. Udawanie języka typowego dla Polaka-katolika doprowadzało do tragikomicznych sytuacji, gdy dla wzmocnienia swej wypowiedzi dodawano wykrzykniki typu: „Jezus Maria!”, „O Matko Boska!” czy „O święty Józefie!”. Stąd też o ukrywających się mówiono „ludzie z Częstochowy”: z jednej strony dla określenia ich statusu osób ukrywających się, „chowających”, z drugiej – był to żart wobec dewocyjnie manifestowanej (pozornej) religijności.